— Skąd mógł zdobyć ten narkotyk? — zapytał porucznik, zaś jego czarny kolega szybko dodał, nie czekając na odpowiedź Stonera:
— Dostaliśmy informację, co to było: PCP. „Anielski pył”. Wystarczyłoby dla całego pułku; wszyscy po jego zażyciu chodziliby na rzęsach.
— Gdzie on mógł to dostać? — odezwał się Tuttle i na jego okrągłej twarzy odmalowała się troska.
— Panowie chyba żartują — zaśmiał się Stoner. — Przecież ta wyspa to raj dla handlarzy narkotyków. Przejdźcie się któregoś wieczoru ulicą. Tu nawet w powietrzu jest tyle marihuany, że wystarczyłoby dla was na wycieczkę do domu.
— „Anielski pył” jest znacznie silniejszy od marihuany — powiedział starszy oficer z powagą w głosie.
— Przecież ludzie ćpają tu, ile wlezie — rzekł Stoner. — Chyba musicie by tego świadomi.
— Ale nie „anielskiego pyłu” — rzekł stanowczo Murzyn.
Stoner wzruszył ramionami i umilkł. Taki powód mógł mieć Schmidt, aby pana zaatakować? Nic nie przychodzi mi na myśl — odparł Stoner znużony.
— Nigdy przedtem nie sprzeczaliście się?
— Prawie nie rozmawialiśmy przedtem ze sobą.
Zarzucali go coraz nowymi pytaniami na ten sam temat, a on zasłaniał się niewiedzą. W głębi duszy nie wątpił już jednak, że Schmidt miał jakiś powód, aby go zgładzić. Że jego atak nie był wynikiem naszpikowania anielskim pyłem”, lecz istniało coś głębszego, poważniejszego. „Szukał tylko mnie. Chciał mnie usunąć z drogi — myślał Stoner. — Ale dlaczego? Czy dlatego, że ktoś mu powiedział, iż jest to najprostsza droga do zakończenia projektu i powrotu wszystkich do domu?”
Tuttle przywołał swego pomocnika i kazał mu przynieść kanapki. Zaczęli się pożywiać, nie przestając wałkować sprawy Schmidta. Wreszcie Stoner wstał i rzekł:
— Słuchajcie, panowie, na każde z tych pytań odpowiedziałem już kilkadziesiąt razy. Powiedziałem wam wszystko, co wiedziałem, czyli niewiele. Przyznaję to uczciwie. Ale mam pilną pracę do wykonania i nie widzę powodu, dla którego miałbym tu dłużej siedzieć.
— Chyba pan wie, że to jest poważna sprawa. — Tuttle spojrzał nań badawczo.
— Wiem — odparł Stoner. — Ale ja jestem tym, którego zaatakowano. Radzę wam jedno: dowiedzcie się, skąd Schmidt zdobył narkotyk, a wtedy może posuniecie sprawę naprzód. Ja powiedziałem wam wszystko, co wiedziałem.
Wstał z krzesła i ruszył ku drzwiom. Ponieważ nikt nie usiłował go zatrzymać, opuścił budynek i wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Potem skierował się z przyzwyczajenia w stronę budynku, gdzie na poddaszu mieściło się jego „bagno”. Dopiero po przejściu kilkunastu kroków przypomniał sobie, że jego biuro zostało przeniesione do budynku komputera. Zawrócił więc i powlókł się do swego nowego gabinetu.
Ustawiał właśnie na półkach regału kartonowe pudła, pełne zdjęć, gdy w futrynę otwartych drzwi jego pokoju zapukał Markow. Uśmiechał się, ale ręce miał schowane za plecami.
— Widzę, że awansujecie, towarzyszu Stoner — rzekł podchodząc do niego. — Moje gratulacje.
— Dzięki — odparł Stoner i otarł pot z czoła. — Faktycznie, tu mam większy komfort niż tam, w „bagnie”.
— Czy sądzisz, że to biuro jest nagrodą za twoje zdolności intelektualne — spytał Markow — czy też za twoją zręczność w walce?
Stoner poczuł, że go zmroziło w okolicy żołądka.
— To nie jest nic śmiesznego, Kirył — rzekł poważnie. — Mogłem przecież zabić tego dzieciaka.
— Tak, wiem. — Twarz Markowa również przybrała poważny wyraz. — Ale cieszę się, że nie ty jesteś teraz w szpitalu, lecz on.
— Jak on się czuje? Czy słyszałeś…?
— Nic mu nie będzie. Jest młody i zdrowy. Jego kości szybko się pozrastają.
Stoner ciężko opadł na swój fotel za biurkiem.
— Obudzili mnie dziś o ósmej rano i zaprowadzili do biura Tuttle’a — rzekł. — Przez cały dzień odpowiadałem na ich przeklęte pytania.
Markow nic nie powiedział, tylko pokiwał współczująco głową. Ręce miał wciąż ukryte za plecami.
— Co tam z tyłu ukrywasz? — spytał wreszcie Stoner.
— Och. — Na twarzy Markowa odmalowało się zażenowanie. — Nic takiego. Mały prezencik. Będzie pasował do twego nowego biura.
— Prezencik?
— Właściwie symbol. Odzwierciedlenie problemu, który nas połączył i doprowadził do naszej przyjaźni. Symbol, który wiernie przedstawia to, gdzie jesteśmy i przed czym stoimy.
— O czym ty, u licha, mówisz? — spytał Stoner, coraz bardziej zaintrygowany tajemniczością Rosjanina.
Markow nie zakończył wszakże jeszcze swego wstępu.
— Zamierzałem ci przynieść szampan i kawior dla uczczenia nowego biura. Ale jakiż byłby z nich pożytek? Zwykła strawa dla brzucha. Przynoszę ci prezent trwały, który zawsze będzie cieszył twój intelekt. A ta na marginesie, nie stać mnie było na szampan i kawior.
Stoner usiadł prosto w swym fotelu i położył obie ręce na wypolerowanym blacie biurka.
— W porządku, mam nadzieję, że nie zemdleję, jak zobaczę to cudo — rzekł wesoło.
Z dworskim ukłonem Markow wydobył zza pleców duży, włochaty orzech kokosowy.
Stoner otworzył ze zdziwienia szeroko oczy, po czym wybuchnął serdecznym śmiechem.
— O, nie, nie, nie — zaprotestował Markow i jego twarz stała się niemal poważna. — To jest naprawdę symbol. Symbolizuje tę wyspę, nieprawdaż? A jeśli go zechcesz zjeść, przekonasz się, że to trudny orzech do zgryzienia. Zupełnie jak nasz kosmiczny problem.
Stoner podniósł do góry obie ręce w geście poddania się.
— Masz rację, przyjacielu — rzekł wesoło. — Bozia nie poskąpiła ci fantazji.
— Poczekaj, ja jeszcze nie skończyłem z symbolami. Ten orzech to symbol globtrotera, podróżnika po świecie. Dowiedziałem się, że może przepłynąć z jednego brzegu Pacyfiku na drugi i wykiełkować tysiące mil od macierzystego drzewa.
— Jak nasz kosmiczny gość, prawda? — Uśmiech zbladł na ustach Stonera, gdy zdał sobie sprawę z wymowy swych słów.
— Dokładnie tak.
— Jesteś prawdziwym myślicielem, Kirył — rzekł Stoner z uznaniem. — Wziął orzech z rąk Rosjanina i postawił go na nagim blacie swego biurka, obok telefonu. — Będę go tu trzymał, żeby mi przypominał, z czym się musimy liczyć.
— Doskonale. Ale ja jeszcze nie skończyłem. W tym orzechu jest mleko, podstawa życia. — Ale najpierw trzeba go rozłupać.
— To niełatwe.
— Jeśli się nie ma odpowiednich narzędzi… i nie wie, jak to zrobić.
Markow skinął głową.
— Dzięki, Kirył — rzekł Stoner. — Bardzo mnie rozweseliłeś. Dość ponuro zaczął się ten dzień.
— Tak. Chyba wiesz, że jeszcze nie znaleźli Cavendisha.
— Cavendisha? — Stoner drgnął z wrażenia.
Markow zamrugał oczami.
— Nie słyszałeś?
— Co miałem słyszeć?
— Doktor Cavendish zniknął. Istnieje podejrzenie, że utonął. Nie ma go nigdzie na wyspie. Marynarka prowadzi już poszukiwania na morzu…
Stoner opadł ciężko na oparcie swego fotela. W tej samej chwili, jakby na potwierdzenie słów Markowa, dobiegł ich narastający warkot helikoptera. Budynek aż zaczął wibrować od grzmotu silnika.