W oczach Jo odmalował się niepokój.
— W takim razie grozi ci niebezpieczeństwo — rzekła, kiwając głową.
— Być może. Kirył to właśnie dla mnie sprawdza.
— Musisz powiadomić o tym Marynarkę — nalegała. — Tuttle’a i innych. Powinni wiedzieć, co się kroi, żeby cię móc ochronić.
— Nie — rzekł stanowczo. — Oni spieprzą misję spotkania, jak zaczną węszyć wokół tego.
— Lepsze to, niż gdybyś miał zginąć.
— Jo, powiedziałem ci już raz, że ta misja to moje życie. Rozumiem to całkiem dosłownie. Pozwól, że załatwię tę sprawę, tak jak uważam za stosowne.
— I zostaniesz zabity.
— Zaryzykuję — rzekł. — Może nie będzie tak źle, — Keith… — Chciała wylać z siebie nowe wątpliwości, lecz rozmyśliła się.
„Cóż mogę więcej powiedzieć — spytała w duchu samą siebie. — Rozdziela nas to biurko. Jego praca, jego obsesja więcej dla niego znaczą niż życie. Więcej niż ja.”
— Zdaje mi się — ciągnął Stoner łagodniejszym tonem — że to była sprawka Cavendisha. Nie sądzę, żeby jego zniknięcie tej samej nocy mogło być dziełem przypadku.
Pokiwała w zadumie głową.
— Kursuje już sporo plotek na ten temat — zauważyła.
— Wcale się nie dziwię — odparł z bladym uśmiechem.
Czy on naprawdę pracował dla Rosjan?
Gdy jeszcze byliśmy w Nowej Anglii, powiedział mi, że jest podwójnym tera Ale przypuszczam, że ostatnio nie bardzo już wiedział, dla kogo pracuje.
— Był bardzo chory… Możliwe. Albo udawał chorobę.
— Czy myślisz, że inni naukowcy, tu obecni, też mogą pracować dla wywiadów swych krajów? — spytała Jo.
Stoner podniósł brwi.
— Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale niektórzy mogliby to robić.
— Profesor McDermott na pewno by to zrobił — powiedziała z przekonaniem.
Stoner wybuchnął lekceważącym śmiechem.
— Wielki Mac? Ładny byłby z niego szpieg z tą jego nie zamykającą się gębą.
— Jest sprytniejszy, niż ci się wydaje.
Posłał jej długie, badawcze spojrzenie.
— Taak. Wcale o tym nie wątpię — wycedził przez zęby.
— Nie czuje się ostatnio dobrze — zauważyła Jo. — Odkąd pojawiła się zorza, stracił ochotę do życia.
— Słyszałem — odparł Stoner. — Nie widziałem się z nim od ponad tygodnia.
— Ani ja — powiedziała z naciskiem.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Jo spodziewała się, że on coś powie, że wstanie zza biurka i wyciągnie do niej ręce. Że zrobi jakiś gest świadczący, iż mu na niej zależy. On wszakże siedział nieruchomy, jak głaz, sprawiając wrażenie nieprzekonanego, wciąż z czegoś niezadowolonego.
— Słyszałam — przerwała w końcu milczenie — że powierzono ci rekrutację ludzi, którzy pojadą z tobą do Rosji.
— Owszem, tak.
— Ja też chcę jechać. Sprawdziłam, jakie są wymagania w stosunku do werbowanych. Mógłbyś mnie zabrać w charakterze specjalisty od analizy komputerowej. To miejsce jest wciąż nie obsadzone.
Zabębnił palcami po blacie biurka.
— Jo… jeśli ten wyjazd jest niebezpieczny dla mnie, będzie równie niebezpieczny dla wszystkich Amerykanów, którzy ze mną pojadą.
Mięśnie jej policzków lekko drgnęły.
— Uważasz, że jesteś tym jedynym, kto może być bohaterem?
— Nie jestem bohaterem, Jo — rzekł rozchmurzając się. — Jestem szaleńcem. Wiem o tym.
Mimo woli uśmiechnęła się do niego.
— Keith, powiedziałam ci już dawno temu, że jesteśmy do siebie podobni. A więc ja chcę tam jechać równie mocno, jak ty.
— Naprawdę?
— Tak jak powiedziałeś. To będzie ładny dodatek do mojego życiorysu.
— Mhm — westchnął. — Dobrze, niech będzie, jak chcesz. Idź teraz do szpitala i zrób sobie wszystkie badania.
Podniosła się z krzesła.
— Dzięki, Keith.
— Ale chyba wiesz, że jesteś szalona.
— Wiem — odparła. — Zupełnie jak ty.
Podniósł się z fotela, lecz nie wyszedł zza biurka. Stał i patrzył, jak skierowała się ku drzwiom i wyszła z jego biura.
— Jezu Chryste, patrz tam! Jakie cholerne tłumy!
Reporter telewizji spojrzał z ukosa na pilota helikoptera.
— Wyrażaj się przyzwoicie — rzekł do zamocowanego tuż przy wargach mikrofonu, nie próbując nawet przekrzyczeć ryczącej turbiny śmigłowca.
— Przecież dopiero za dwanaście minut będziemy na antenie — odkrzyknął pilot, nie odrywając oka od sznurów samochodów ciągnących w kierunku stadionu w Anaheim. Jak okiem sięgnąć, płynęły w żółwim tempie autostradami prowadzącymi do Los Angeles aż po Disneyland rzeki samochodów, niemal stykających się zderzakami.
— Gdzie oni wszyscy kupią benzynę? — zastanawiał się pilot.
Reporter podniósł na czoło swe ciemne okulary i potarł nos dłonią.
— Tak czy inaczej, staraj się wyrażać przyzwoicie, okay? — rzekł. — Teraz tylko brakuje, aby jakieś niewłaściwe słowo trafiło na antenę, a oni wszyscy będą się domagać naszych głów. — Wskazał ręką samochody nisko pod nimi.
Pilot potrząsnął głową, dobrze zabezpieczoną przez hełm.
— Nigdy w życiu nie widziałem takich tłumów — powiedział. — Jak oni wszyscy się tam zmieszczą?
W słuchawkach reportera zabrzmiało to jak szept. Przekręcił się na swym siedzeniu i syknąwszy z bólu, spowodowanego werżnięciem się pasa bezpieczeństwa w jego mięsiste ramię, powiódł wzrokiem po wieczornym niebie, szukając helikoptera z kamerą telewizyjną. Maszyna leciała wolno nad Pomarańczową Autostradą i filmowała gigantyczny korek drogowy dla dziennika telewizyjnego o jedenastej wieczór.
Reporter sięgnął ku swemu nadajnikowi radiowemu i wybrał gałką kanał, na którym porozumiewał się z kamerzystą.
— Harry, tu Jack. Słyszysz mnie?
— Aha, Jack.
— Aparatura w porządku?
— Wszystko w porządku. Żadnych problemów.
— Doskonale. Słuchaj: w połowie kazania Wilsona mają wygasić na stadionie wszystkie światła, żeby było dobrze widać zorzę. To ujęcie jest mi bardzo potrzebne… Stadion oświetlony tylko blaskiem zorzy…
— Nie ma sprawy, zrobi się.
— Na pewno?
— Jasne. Mam kamerę, która łapie wszystko nawet przy minimalnym oświetleniu. Wyjdzie fantastycznie.
— No to fajnie — ucieszył się reporter.
Stadion dosłownie pulsował obecnością nieprzebranych tłumów. Był ty jakaś przeogromna, nadprzyrodzona bestia — oddychająca i mrucząca w gasnącym świetle dnia. Wszystkie miejsca we wszystkich sektorach były zajęte. Masy ludzi wypełniały też wszystkie przejścia, uniemożliwiając poruszanie się sprzedawcom słodyczy i orzeszków ziemnych. Nie mogąc dotrzeć do klientów, stali ramię przy ramieniu na pomostach na szczycie stadionu i na murawie, na dole, wokół podium dla kaznodziei.
W jednym końcu gigantycznej niecki stała olbrzymia tablica świetlna, używana do wyświetlania wyników rozgrywek baseballa, a na niej napis: „DOM ANIOŁÓW”. Wierzchołek litery „A” otaczała świetlista aureola, jarząca się coraz mocniej na tle ciemniejącego nieba.
Na zewnątrz stadionu też roiło się od ludzi. W otwartych bagażnikach samochodów migotały ekrany przenośnych telewizorów. Rodziny piekły kiełbaski na węglu drzewnym.