— O ile nie…
— O ile nie rozpocznie się nowa era lotów w kosmos. — Wskazał palcem niebo. — Ja jestem dobry tam. Mogę przewodzić zespołowi inżynierów i naukowców. Mam tę pracę w małym palcu i nie boję się życia ani w skafandrze ciśnieniowym, ani w stanie nieważkości.
— Nie sądzę, abym i ja się bała.
— Wiem o tym, Jo — powiedział z uśmiechem. — To jest nasze środowisko. Nasza nisza ekologiczna. Tędy biegnie moja droga i przypuszczalnie twoja też. Tu możemy wnieść najwięcej do skarbnicy ludzkiej wiedzy.
— I tu jest ten przybysz z kosmosu.
— Tak. Zupełnie jakby go Bóg zesłał. Nie możemy pozwolić, aby przeleciał obok bez nawiązania z nim kontaktu.
— A może nie z nim, lecz z nią? — zażartowała Jo.
— To może być coś — odparł. — Ani on, ani ona.
Roześmiała się i nagle zrzuciła z siebie sandały.
— Dalej, naprzód, panie Stoner! Zdejmij te buty! Złam się i zabaw chociaż raz w życiu.
Popatrzył na nią z ukosa. — Ja się bawię…
— Rąbanie desek gołymi rękami nazywasz zabawą? — Zostawiła go stojącego, a sama puściwszy się biegiem wzdłuż plaży, rozbryzgiwała na wszystkie strony podpływające wyżej fale.
Stoner obserwował ją przez chwilę, po czym schylił się i zdjął buty, następnie skarpetki, o mało nie przewróciwszy się na piasek, gdy skał na jednej nodze, by zakończyć tę czynność. Potem puścił się za nią w pogoń pod jarzącym się niebem.
Biegł po przybrzeżnej płyciźnie, rozbryzgiwał wodę i śmiał się, aż dogonił Jo. Chwyciwszy ją za przegub dłoni, narzucił jej przez chwilę własne tempo, i biegli razem, aż ona krzyknęła, zdyszana, i oboje śmiejąc się padli na miękki piasek.
— Keith, to nie była czysta gra — przekomarzała się z nim. — Twoje nogi są znacznie dłuższe.
— O rany! Dzięki tobie, Jo, czuję się znów jak dzieciak. Zapomniałem o wszystkim i chcę się tylko bawić!
Podniósł się na łokciu i uniósł jej głowę. Jo zarzuciła mu ręce na szyję i poczuła na swej nagiej skórze pieszczotę jego ciepłych i silnych dłoni.
Słyszała, jak hen w oddali fale rozbijają się o rafę, lecz wkrótce ten dźwięk utonął w łomocie jej własnego serca. Ochoczo zdjęli oboje ubrania i ona przycisnęła się do niego nagim ciałem, pragnąc go, pragnąc, by cały znalazł się w niej. Wpiła palce w jego włosy i stłumiła okrzyk rozkoszy, przyciskając swe usta do jego ust.
Potem leżeli obok siebie wyładowani, wpatrując się w migocące draperie pastelowych świateł na niebie, a przybrzeżne fale łagodnie obmywały im stopy.
Jo zwróciła ku niemu głowę i zdała sobie sprawę, że jego myśli są oddalone od niej o miliony kilometrów. Wpatrzony był w niebo rozjaśnione błyskami zorzy.
„Tylko na tak krótko zapomniał o wszystkim — pomyślała. — Tylko na tak krótko.”
ROZDZIAŁ XXXVII
Kreml
— Dlaczego sekretarz generalny jest nieobecny? — spytał minister przemysłu.
— Jest niedysponowany — odparł Borodiński, siedzący na honorowym miejscu przy długim stole. — Prosił mnie, bym poprowadził to spotkanie zamiast niego.
Obecni w sali dygnitarze popatrzyli po sobie niespokojnie. Spośród szesnastu miejsc przy stole pięć było niezajętych. Nikt nie miał wątpliwości, że ci, którzy na nich zasiadali, nigdy więcej nie zobaczą Kremla od wewnątrz.
Borodiński przedstawił siedzącego daleko w tyle akademika Bułaczowa i otworzył dyskusję na temat zbliżającego się do Ziemi statku kosmicznego.
— A więc pozostajemy przy projekcie wysłania kosmonautów na powitanie tego statku? — spytał minister spraw zagranicznych.
— Taki jest plan sekretarza generalnego — odparł Borodiński.
— Ale czy na pokładzie naszego Sojuza ma naprawdę polecieć Amerykanin? — zaniepokoił się minister spraw wewnętrznych.
Siedział niedaleko Borodińskiego, ale krzesła po obu jego stronach były puste.
— Tak — rzekł Borodiński.
— Ale przecież będzie on wtedy mógł wypatrzyć nasze wyrzutnie, nasze rakiety nośne. Wszystko!
— On nie jest szpiegiem — odezwał się Bułaczow, a jego głos zabrzmiał nieproporcjonalnie mocno w stosunku do jego niewielkiej postaci. — To naukowiec, nie chuligan.
W sali konferencyjnej zapadła grobowa cisza, lecz Borodiński z trudem powstrzymywał się od śmiechu. „Akademik jest zbyt świeżym gościem na tych naradach, aby przejawiać odpowiedni respekt wobec naszego szefa bezpieczeństwa — pomyślał, ale zaraz ogarnęły go głębsze refleksje. — Albo może jest tak stary, że niewiele sobie robi z ryzyka, na jakie się wystawia. Ten przybysz z gwiazd musi być dla niego ważniejszy.”
Minister bezpieki spiorunował Bułaczowa wzrokiem, po czy usiadł wygodniej na krześle i powoli włożył do ust długiego papierosa z filtrem.
— Wzlecimy na spotkanie z tym statkiem — powiedział Borodiński stanowczo. — A na pokładzie naszego Sojuza poleci Amerykanin. Przedsięweźmiemy oczywiście wszelkie środki ostrożności, tak by nie dowiedział się więcej, niż sobie tego życzymy.
Generał Raszmenko zaśmiał się w duchu z nich wszystkich.
— Nie martwcie się — rzekł. — Nasze pociski mogą zmienić tego przybysza w parę i pył, a wraz z nim Amerykanina. Wystarczy że odbędę jedną rozmowę telefoniczną.
Minister bezpieczeństwa wewnętrznego podniósł do góry kryształowy kielich i przyjrzał się pod światło żyrandola jego rubinowej zawartości. Potem wolno i ostrożnie dokonał degustacji wina.
— Wspaniałe — powiedział, oblizawszy wargi i postawił kielich na adamaszkowym obrusie. — Naprawdę doskonałe!
Siedzący po drugiej stronie gospodarz domu uśmiechnął się z ukontentowaniem.
— To dar od naszych towarzyszy z Węgier — wyjaśnił. — Tam nazywają to wino „byczą krwią”.
Minister bezpieki potrząsnął głową.
— Dramatyczni ludzie, ci Węgrzy — rzekł.
— Ale robią dobre wino — powiedział gospodarz i dał znak służącemu, który stał za ministrem.
Kamerdyner niezwłocznie jął nakładać na porcelanowy talerz ministra porcje duszonego królika, którego złapano tuż przed przyjęciem. Minister był małym, łysym człowieczkiem o filigranowych, delikatnych dłoniach zegarmistrza. Jednakże jego twarz była duża, o grubych wargach, kartoflowatym nosie i wąskich, głęboko osadzonych oczach, które często patrzyły w niemożliwy do rozszyfrowania sposób.
Jego gospodarz, dyrektor jednego z największych wydziałów Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego, był dla odmiany mężczyzną smukłym i przystojnym. Jego srebrne włosy harmonizowały z arystokratyczną, niemal ascetyczną twarzą. Wyrażał się w sposób bardzo kulturalny i miał maniery prawdziwego dżentelmena.
Gdy przyszła pora na deser, minister był już odprężony, niemal wesoły — Ach, Wasylu Iljiczu, doprawdy trudno uwierzyć, że ten wspaniały dom znajduje się tu w Moskwie, dzisiaj, teraz. Zawsze czuję się tu, jak przeniesiony w inne czasy, gdy życie było łatwiejsze, wytworniejsze.
— Przed rewolucją, towarzyszu ministrze? — spytał łagodnie aparatczyk z lekkim uśmiechem na wargach.
Spojrzenie ministra w jednej chwili stało się lodowate.
— Lub może sięgacie myślą w przyszłość — ciągnął biurokrata — gdy na świeci zapanuje prawdziwy komunizm, a wszyscy ludzie będą mogli żyć w pokoju i luksusie.