— To już lepiej — rzekł kwaśno minister. — Wasze poczucie humoru może was któregoś dnia narazić na kłopoty, Wasylu.
Uśmiech aparatczyka stał się szerszy.
— Zawsze myślałem, że to moje poczucie luksusu spowoduje kiedyś mój upadek — rzekł.
Teraz roześmiał się minister.
— Daj spokój, stary druhu! Życie jest dostatecznie smutne bez naszego ponuractwa.
— Święta prawda. Przejdźmy do biblioteki. Mam koniak, który się wam spodoba.
W godzinę później minister siedział rozluźniony w skórzanym fotelu, trzymając w jednej ręce kieliszek koniaku, a w drugiej cygaro. Minę miał jednak nachmurzoną.
— Żeby się tak do mnie odezwać — mruczał pod nosem. — Ta akademicka miernota, ten… ten… belfer!
— Mówicie o akademiku Bułaczowie? — spytał gospodarz.
— Tak — odparł minister. — Inni też to słyszeli.
— Ale sekretarz generalny nie wziął udziału w konferencji.
— On jest trzy ćwierci od śmierci. Jego miejsce zajął Borodiński.
— Hmm. Borodiński.
— Wiem, o czym myślicie, Wasylu — rzekł minister. Jego gospodarz nagle spoważniał.
— Wy, towarzyszu, jesteście dla Borodińskiego panem życia i śmierci. Chyba zdajecie sobie z tego sprawę?
— Nie wyraziłbym tego w ten sposób.
— Ale to prawda. Borodiński chce, abyście przeszli na jego stronę. Jeśli się zgodzicie, będzie bezpieczny. Jeśli przyłączycie się do innych…
— Nie ma tak wielu innych, żeby się do nich przyłączyć — rzekł z naciskiem minister. — Borodiński jest bardzo twardy.
— Co teraz zrobicie?
Minister pykał przez chwilę dymem z palonego cygara, po czym rzekł:
— Cóż mogę zrobić innego, jak pójść razem z nim? Nie mam zamiaru patrzeć, jak walka się zaostrza. Jesteśmy bezpieczni. Borodiński nie będzie nam przeszkadzał.
— Jesteście tego pewni?
Choć temat nie należał do zabawnych, minister uśmiechnął się.
— Nie martw się, przyjacielu — rzekł. — Borodiński jest na tyle cwany, aby unikać walki ze mną, jeśli nie będę mu się sprzeciwiał. Zatrzymam ministerstwo, a ty zatrzymasz swój piękny dom, służbę, piwnice z winem.
— I was — dodał aparatczyk ledwie słyszalnym szeptem.
— Owszem, mnie również.
Gospodarz uśmiechnął się zadowolony i pociągnął nieco koniaku.
— Ale ten przybysz z kosmosu — mówił minister — to inna sprawa. Nie dopuszczę, żeby Amerykanie węszyli dookoła Tiuratamu, w każdym razie nie bez dania im lekcji.
— Ale przecież oni widzieli Tiuratam już dawno temu, podczas wspólnej misji Sojuz-Apollo.
— To było dawniej. Dziś sprawy mają się inaczej. Nie pozwolę, aby Bułaczow czy nawet Borodiński chodzili mi po głowie w sprawach bezpieczeństwa wewnętrznego.
— Ale cóż możecie zrobić? Amerykanie są już w drodze do nas.
— Wiem, że są, Nie mogę ich powstrzymać przed wylądowaniem w Tiuratamie, ale mogę im przeszkodzić w realizacji ich celu. Nigdy nie nawiążą kontaktu z tym statkiem. Już ja się o to postaram. I Borodiński będzie wiedział, że to ja za tym stałem. Ale będzie wobec mnie zupełnie bezsilny. Stary biurokrata wydał z siebie ciche przeciągle westchnienie.
— Gracie o bardzo wysoką stawkę, towarzyszu ministrze — rzekł.
— Borodiński musi zrozumieć, że ja mu się nie sprzeciwiam, ale on także nie może się mnie sprzeciwiać. Ta sprawa z pozaziemskim statkiem i tym Amerykaninem to dobra okazja, by dać mu taką lekcję. Praktycznie bezbolesną, ale całkiem oczywistą.
— Rozumiem, ale jak to zrobicie? Na czym… ta lekcja będzie polegała?
Minister pociągnął długi łyk koniaku, postawił kieliszek na stoliku i rzekł chrypliwie:
— Jak to zrobię? Amerykański astronauta zginie. Czy może być coś prostszego?
Stoner spędził swoje ostatnie popołudnie na Kwajalein w miejscowej sali konferencyjnej z Thompsonem, Tuttle’em, Rosjanami i szefami innych grup, omawiając stan przygotowań do misji kosmicznej. Potem wrócił szybko do swego biura i stojąc samotnie przy biurku, lustrował wzrokiem pokój — równie bezosobowy jak budka telefoniczna. Jął wyciągać, jedna po drugiej, metalowe szuflady podręcznego archiwum. Nie było w nich nic, czego by potrzebował, nic, co chciałby ze sobą zabrać, nic, co byłoby jego.
W końcu jego wzrok spoczął na absurdalnym prezencie Markowa. Orzech kokosowy leżał wciąż na biurku, obok telefonu. Twarz Stonera rozjaśnił uśmiech.
— Ty — rzekł do brunatnej, włochatej kuli — pojedziesz ze mną w daleką podróż.
— Wiem o tym.
Odwrócił się gwałtownie i zobaczył stojącą w drzwiach Jo. Jego uśmiech przeszedł w grymas zażenowania.
— Och… Zebrało mi się na rozmowę z orzechem. Pewnie to oznaka nerwowości.
— Nie wyglądasz na nerwowego — powiedziała Jo i postąpiła w głąb pokoju.
Miała na sobie ucięte nad kolanami dżinsy i na wpół rozpiętą bluzkę. Jej skóra była koloru brunatnooliwkowego, a na ustach igrał zagadkowy uśmiech.
— Żelazna samokontrola — mruknął Stoner.
— Jesteś już spakowany? — spytała.
— Prawie. A ty? Nie wejdziesz chyba do samolotu w tym stroju?
— Oczywiście, że nie — uspokoiła go. — Pomyślałam sobie, że dobrze będzie przejść się przed kolacją po plaży. I tak zostanie dużo czasu, żeby się przebrać i zdążyć na samolot.
Skinął głową.
— Na pewno nie będę tęsknił za tutejszym jadłem.
— Chodź, przejdziemy się razem — powiedziała i ujęła go pod ramię. — Pożegnajmy się z naszą wyspą.
Szli boso, ramię przy ramieniu po wilgotnym, lecz ciepłym piasku, a fale pluskały u ich stóp. Ich cienie wydłużały się coraz bardziej w półmroku gasnącego dnia, a ich twarze opromieniała karminowa łuna wieczornego nieba.
Na horyzoncie, za ciągiem małych wysepek, wyznaczających granice laguny, zachodziło słońce, zmieniając niebo i wodę w jezioro płynnego złota. Co chwila na tle pierzastych obłoków przelatywały z krzykiem ptaki.
— Nasz ostatni zachód słońca na Kwajalein — powiedziała Jo, ściskając obiema dłońmi ramię Stonera.
— Mieliśmy jakoś niewiele okazji, żeby tu podziwiać zachody, nieprawdaż? — odparł w zadumie.
— Nie mieliśmy też szansy zrobienia wielu innych rzeczy — zauważyła. — Straciliśmy cząstkę życia.
— Tak, to prawda.
— Gdy to się skończy, Keith, gdy nasze życie ustabilizuje się na tyle…
— Sądzisz, że to nastąpi?
— Musi nastąpić — powiedziała. — A ty tak nie uważasz?
— Nie wiem. Ta wizyta kosmiczna zmienia wszystko tak bardzo… Któż może przewidzieć, co się niedługo stanie?
Zwróciła się ku niemu i objąwszy go ramionami, oparła policzek na jego ramieniu.
— Keith, nie leć na to spotkanie — powiedziała z obawą w oczach. — Przeraża mnie ta misja rakietowa.
Odetchnął wonią jej włosów.
— Boisz się? Ty? Sądziłem, że chcesz zostać astronautką.
— Nie bałabym się, gdybym sama miała lecieć. Ale obawiam się bardzo o ciebie.
Roześmiał się, lecz czuła, że jest cały spięty.
— Reynaud twierdzi, że Rosjanie chcą mnie zgładzić.
— No widzisz? — Jo odsunęła się lekko od niego i spojrzała mu w oczy. — Nie jestem jedyną.
— Rozmawiałem o tym z Kiryłem. To bzdury.
— Naprawdę tak powiedział?