— Robię obie te rzeczy, przyjacielu — rzekł. — Trochę jednego, trochę drugiego. Czuję się jak skazany na dożywocie więzień, który powraca za kratki po krótkiej ucieczce. Trudno to nazwać radością. Ale zawsze jest to powrót do domu.
— Powinienem był cię namówić, abyś został na Kwajalein — powiedział Stoner, zniżając głos, choć huk silników samolotu uniemożliwiał podsłuchanie ich rozmowy.
— O, nie — odparł Markow. — Moje miejsce jest tutaj. Tu powinienem być.
Stoner przyjrzał się badawczo jego twarzy.
— Naprawdę w to wierzysz?
Markow przymknął swe jasnoniebieskie oczy i skinął ciężko głową.
— Rozmawiałem o tym dość długo z Marią. Spróbujemy wyprostować różne sprawy między nami. Ona wystąpi o przeniesienie do… lżejszej pracy. — Na jego usta powrócił znów chłopięcy uśmiech. — Jeśli uda mi się uczynić ją bardziej ludzką, łatwiejszą w pożyciu, być może jest też nadzieja dla reszty Rosjan.
Stoner wyczuł, że w małżeństwie Markowa zdarzyło się wiele rzeczy, o których Rosjanin wolał nie mówić.
— Tymczasem — mówił Markow — my wszyscy będziemy cię tu ochraniać. Jesteś częścią nas, a my jesteśmy częścią ciebie. Nie bój się, zadbamy o to, abyś wzleciał na spotkanie z tym statkiem.
— To wszystko, o co proszę — odparł Stoner.
Twarz Markowa przybrała poważny wyraz.
— Wiem, że chodzą słuchy o rosyjskim spisku na twoje życie.
— Kirył, nigdy nie podejrzewałem, abyś ty lub któryś z nas…
— Nie martw się. — Markow podniósł palec do ust, w geście zalecającym ostrożność. — Natychmiast po wylądowaniu w Tiuratamie skontaktuję się akademikiem Bułaczowem. Ten projekt zostanie zrealizowany bez przeszkód. Obiecuję ci to.
— W porządku — rzekł Stoner. — Bardzo dobrze.
— Nie jesteśmy pionkami w jakiejś międzynarodowej grze o władzę — mruknął Markow z posępną miną. — Rząd potraktuje nas, wszystkich bez wyjątku, z pewnym szacunkiem.
— Czy naprawdę sądzisz, Kirył, że możesz na tyle zmienić ustrój, aby to było wykonalne?
Markow lekko potrząsnął głową.
— Konieczna jest w tym samym stopniu zmiana ustroju — rzekł — co spowodowanie, by biurokraci powrócili do swych zasad. Aby się kierowali uczciwością i rzetelnością. Rosjanie to dobrzy, pracowici ludzie. Wiele wycierpieli, wiele wytrzymali. Musimy powrócić do prawdziwych zasad marksizmu-leninizmu. Musimy wejść na drogę, która nieuchronnie prowadzi do sprawiedliwego i szczęśliwego społeczeństwa.
— To gigantyczne zadanie — rzekł Stoner.
— Tak, ale mam kogoś do pomocy — odparł Markow. — Pomoże mi ten przybysz z gwiazd.
— W jaki sposób?
— Popatrz, co on już osiągnął — odparł Markow, ciągnąc się w zamyśleniu za bródkę. — Nie tylko dla mnie, ale i dla ciebie. Ameryka i Rosja nawiązały współpracę na niewielką, co prawda, skalę, ale nawiązały. A niemal we wszystkich innych dziedzinach trwa nadal ostra konfrontacja.
— Skoro tak grzecznie współpracują, dlaczego nie pozwolili nam wysiąść z samolotu? — spytał Stoner. — Czy bali się, że im coś ukradniemy, jeśli postawimy stopę na ich ziemi?
— A czy zdajesz sobie sprawę, jaką to ciężką próbą dla naszej narodowej paranoi była zgoda na przybycie Amerykanów do naszej najważniejszej bazy rakietowej? No i tych dwóch chińskich naukowców?
— No tak, ale…
— Nasz gwiezdny przybysz zmusił już rządy wszystkich państw do zmiany sposobu myślenia.
— O centymetr — zauważył Stoner.
— Może tylko o milimetr — rzekł Markow. — Ale to już jest zmiana. Już nigdy nie będą mogli mówić o naszej planecie jako o całym wszechświecie Są zmuszeni współpracować, żeby się dowiedzieć, kim jest ten przybysz Nigdy już nie będziemy mogli myśleć o innych ludziach, o innych narodach jako o zupełnie nam obcych. Nasz przybysz z gwiazd zmusza nas do akceptacji tej prostej prawdy, że wszyscy ludzie są braćmi.
— Jezu Chryste! — mruknął Stoner. — Szkoda, że u was nie ma Hyde Parku. Byłbyś niepokonany. Co za filozoficzna dusza!
— Może tak — rzekł Markow. — Ale wspomnisz moje słowa. Ten przybysz zbliży nas wszystkich ku sobie.
— Miejmy nadzieję, że się nie mylisz, Kirył.
— A czy nie dzięki niemu my dwaj zostaliśmy przyjaciółmi?
Stoner skinął głową.
— To jest dobra przyjaźń, Keith. — Oczy Rosjanina stały się wilgotne. — Jestem dumny, że mogę być twoim przyjacielem, Keith. Jesteś dobrym człowiekiem. Jeśli będzie trzeba, oddam za ciebie życie.
Przez chwilę Stoner nie wiedział, co powiedzieć.
— Ej, Kirył — rzekł wreszcie. — Czuję to samo w stosunku do ciebie. Ale przecież to jeszcze nie koniec naszej przyjaźni. To dopiero początek.
— Mam nadzieję. — Markow westchnął. — Ale od chwili, gdy wylądujemy, ani moje, ani twoje życie nie będzie wyłącznie pod naszą kontrolą. Wydarzenia pochwycą nas i uniosą na swych barkach. I całkiem możliwe, że ja już nigdy nie będę miał szansy wyjechać z Rosji, aby odwiedzić ciebie czy któregoś innego cudzoziemca.
Stonera zaskoczyło to stwierdzenie Rosjanina.
— A ja może nigdy nie wrócę z misji spotkania — pomyślał głośno.
— Ach, nawet nie pomyślałem o tej możliwości — rzekł Markow smutniejąc.
Stoner odetchnął głęboko.
— Ale jedno mogę ci przyrzec — ciągnął Markow, nie czekając na odpowiedź.
— Cóż takiego?
— Że polecisz na spotkanie z tym statkiem. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Trzymaj mnie za słowo.
Stoner skinął głową i uśmiechnął się. Pomyślał sobie w głębi duszy, że Rosjanin jest wprawdzie ożywiony najlepszym zamiarami, ale nie jest w stanie dotrzymać obietnicy.
Markow odwzajemnił mu uśmiech, a jego oczy znów zaszły mgiełką. Bez słowa wstał i skierował się ku swemu fotelowi.
Stoner zwrócił się znów w stronę okna i nawet nie wiedział, kiedy zapadł w sen. Obudził go nagły przechył samolotu i hałas wysuwanego podwozia. Maszyna zatrzęsła się i położyła na skrzydło, jakby miała zaraz runąć na trawiasty teren daleko pod spodem.
W kabinie nastąpiło poruszenie. Stoner, zapinając pas bezpieczeństwa, zauważył, że Zworkin — już całkiem obudzony — z przerażeniem w oczach przywiera do poręczy fotela.
Potem samolot wyrównał lot i trzęsąc się oraz podskakując, opadał w półmroku wieczornym ku płycie lotniska. Stoner zerknął znów w okno i zamarł z wrażenia.
Tiuratam.
Na tle jasnego jeszcze nieba baza wyglądała jak nowojorski Manhattan, z tym, że zamiast drapaczy chmur, wznosiły się tu wysokie ażurowe wieże. Rusztowania ze stalowych rur i belek do utrzymania rakiet w pozycji pionowej do chwili ich odpalenia. Ciągnęły się całymi kilometrami. Jedna obok drugiej. Całe miasto wyrzutni rakietowych. Obok nich Cape Canaveral wyglądałby jak licha, podmiejska zabudowa. Skromny w swej skali i chwilowy w czasie trwania. To miasto było zbudowane, aby trwać. Jak huty Pittsburgha czy podchicagowskiego Gary, jak hektary innych instalacji przemysłowych, Tiuratam był potężnym działającym kompleksem wielkich budynków i wielkich maszyn, obsługiwanym przez pracowitych ludzi.
Ich zadaniem było wysyłanie w przestrzeń rakiet. Ich przemysł stanowiła astronautyka. Kosmodrom był portem, niby Bassra, wyjęta z „Bajek z tysiąca i jednej nocy”, niby nowoczesna Marsylia, Nowy Jork czy Szanghaj. Z tego portu wypływały statki na długich, ryczących językach ognia, udając się na kosmiczny zwiad, przywożąc ze sobą coraz to nowe skarby wiedzy.