— Chodźmy — rzekł Stoner. — Zobaczmy, czy nie ma gdzieś kawy.
— Czy ty się nawet dziś nie powstrzymasz od używek? — Markow spojrzał nań z wyrzutem. — Po badaniach lekarskich…
Stoner położył palec na ustach.
— Bądź cicho — rzekł miłym, wesołym tonem. — Ten muskularny facet w kącie to jeden z waszych medyków. Dokładnie o dwunastej wbije mi igłę dłuższą niż rurociąg alaskański. Ale do tego czasu mogę jeść i pić, co zechcę.
— Mam w pokoju trochę wódki — rzekł Markow.
— To byłoby za mocne. Po kawie nie będę miał jutro kaca, po wódce mógłbym mieć.
Przeszli znów do kuchni i Stoner zaczął parzyć kawę. Przez na wpół otwarte drzwi sączyły się do środka dźwięki beethovenowskiej sonaty.
Markow usiadł przy kuchennym stole i podparł ręką brodę.
— Przyszedł mi na myśl angielski filozof Haldane — powiedział w zadumie.
— Mówisz o tym biologu J. B. S. Haldane?
— Jeśli chodzi o ścisłość, on był chyba genetykiem. A do tego skłaniał się mocno na lewo.
— No i co?
— Raz powiedział: „Wszechświat jest nie tylko dziwniejszy, niż nam się wydaje; jest dziwniejszy, niż moglibyśmy sobie wyobrazić”.
Stoner zmarszczył brwi i odwrócił się, by zerknąć na mruczący czajnik, po czym znów spojrzał na Markowa.
— Nie rozumiesz, co to znaczy? — spytał Markow. — Jutro zaryzykujesz życiem i polecisz na spotkanie z tym gwiezdnym statkiem. Ale przypuśćmy, że gdy do niego dotrzesz…
— Jeśli do niego dotrzemy — sprostował Stoner i aż sam się zdziwił, słysząc własne słowa.
— Jeśli i kiedy do niego dotrzesz — powtórzył Markow — przypuśćmy, że staniesz oko w oko z czymś, co przerasta ludzką zdolność pojmowania. Z czymś takim, że nie będzie doń pasował ani orzeł, ani reszka.
Stoner zdjął czajnik z kuchenki, podszedł z nim do stołu i nalał kawy do dwu wyjątkowo misternych, porcelanowych filiżanek — najwyraźniej jedynych tego rodzaju naczyń, jakimi dysponowała kuchnia. Z radia rozbrzmiewała już druga, powolna część Sonaty patetycznej.
— Słyszysz tę muzykę? — spytał Stoner, czyniąc gest w kierunku sali.
— Oczywiście.
— To dzieło człowieka. Ludzkiego umysłu. Dzięki innym umysłom zostało zagrane, nagrane na taśmę i wyemitowane przez radio, tak iż możemy je teraz słyszeć. Słyszymy myśli niemieckiego muzyka, który nie żyje już od ponad stu pięćdziesięciu lat.
— Ale co to ma wspólnego ze statkiem z gwiazd? — spytał Markow.
— Jakaś pozaziemska myśl zbudowała ten statek…
— Umysł, którego być może nigdy nie będziemy mogli zrozumieć… — zauważył Rosjanin.
— Ale ten statek zachowuje się zgodnie z prawami fizyki, które rozumiemy. Porusza się w przestrzeni, jak statki i sondy, które my zbudowaliśmy.
— I zapala wokół Ziemi zorzę polarną.
— Używając jakiegoś sposobu, jakiejś techniki elektromagnetycznej której jeszcze nie rozumiemy. Ale kiedyś ją opanujemy. W każdym razie, jesteśmy zdolni zrozumieć.
— Czasami mam co do tego wątpliwości.
Stoner postawił czajniczek na stole.
— Czy nie widzisz tego, Kirył? Jesteśmy zdolni. Jesteśmy. Jak sądzisz, dlaczego ja tam chcę lecieć? Czy aby natknąć się na coś, czego nie można pojąć? Albo po to, by czcić jakichś przeklętych kosmitów? Do diabla, nie! Chcę zobaczyć, dowiedzieć się, zrozumieć.
— A jeśli się to okaże niemożliwe? Jeśli będzie przerastało ludzkie pojęcie?
Stoner potrząsnął z uporem głową.
— Nie ma we wszechświecie niczego, czego nie moglibyśmy zrozumieć — rzekł. — Jeśli tylko będziemy mieli dość czasu, aby to zbadać.
— To jest twoje przekonanie.
— To jest moja religia. Taka sama, jak maksyma, która prowadziła Einsteina: „Wieczną tajemnicą wszechświata jest jego poznawalność”.
Markow uśmiechnął się do niego.
— Amerykanie są z natury optymistami — rzekł.
— Nie z natury, lecz ze względu na historyczną rzeczywistość — skorygował go Stoner. — Bo optymiści zawsze wygrywają.
— Dobrze, mój optymistyczny przyjacielu. Miejmy nadzieję, że się nie mylisz i że nasz pozaziemski gość okaże się pomocny i przyjazny. Nie chciałbym być zmuszony do schylania się przed kimś, kto nie ma nawet cech ludzkich.
Przeszli znów do jadalni, zabrawszy ze sobą filiżanki z kawą. Siedzący w kącie sali rosyjski felczer przywołał ich gestem dłoni i rzekł coś do Markowa.
— On chce ci przypomnieć, że o jedenastej dostaniesz zastrzyk — wyjaśnił Markow.
Stoner uśmiechnął się do sanitariusza.
— Powiedz mu, że jestem wdzięczny za jego sadystyczną troskę o moją osobę i że chętnie wbiłbym tę jego igłę w jego tłusty tyłek.
Felczer uśmiechnął się i skinął głową, gdy Markow przetłumaczył mu słowa Stonera.
Beethovenowska sonata dobiegła końca i teraz z niewielkiego, podłużnego radia na półce bibliotecznej popłynęła muzyka kameralna; łagodne, dźwięki smyczków — abstrakcyjne i spójne jak dowód matematyczny.
— Czy to nie Bach? — spytał Stoner, sadowiąc się na jednym z foteli stojących wokół jedynej w świetlicy sofy.
Markow westchnął.
— Vivaldi — rzekł.
Drzwi otworzyły się z impetem i do sali weszła Jo, rozcierając niecierpliwie skórę na swych ramionach.
— Komary — wyjaśniła. — Wielkie jak odrzutowce.
— Jedna z atrakcji tej okolicy — zauważył Markow.
Jo miała na sobie dżinsy i cienki sweterek.
— Nasi gospodarze zainstalowali reflektory wokół wszystkich budynków — skarżyła się, przeczesując palcami włosy. — W ogóle nie widać nieba, a nie wolno wyjść poza oświetloną powierzchnię.
— Pomyślmy o pozytywach takiego stanu rzeczy — zasugerował Markow.
— Reflektory przyciągają komary.
Mimo woli wybuchnęła śmiechem i podeszła do sofy.
— Nie sądzę, abym tej nocy zasnęła. Jestem pokłuta jak sito.
— Napijesz się kawy? — spytał Stoner.
— To by jeszcze pogorszyło sprawę.
— Może w takim razie szklankę gorącej herbaty? — zaproponował Markow. — Albo kieliszeczek wódki?
— Żadnego alkoholu. Muszę mieć jutro jasny umysł, choć oni nie pozwolą mi nawet dotknąć tego ich sprzętu.
— Może powinniśmy poprosić tego medyka, żeby zrobił pani zastrzyk przeznaczony dla Keitha. Zapadłaby pani wtedy w długi spokojny sen i obudziła się jutro z umysłem tak jasnym jak poranne niebo.
— Oni przynajmniej tak twierdzą — rzekł Stoner.
— O nie, dziękuję. — Jo zerknęła w stronę felczera. — Czy on mówi po angielsku? — spytała.
— Nie, tylko po rosyjsku — uspokoił ją Markow.
— Skąd on jest?
Markow zwrócił się do felczera, który zaraz uśmiechnął się szeroko ukazując rząd srebrnych koron na zębach, po czym, wyraźnie wzruszony, wypowiedział kilka zdań po rosyjsku.
— On pochodzi ze wsi niedaleko Leningradu — przetłumaczył Markow — Z najpiękniejszej wsi w całej Rosji. Chciałby bardzo pokazać pani, jak tam jest pięknie, zwłaszcza wiosną.
Jo odwzajemniła uśmiech i znów zadała pytanie, które Markow przetłumaczył:
— Jest więc Rosjaninem? Nie Ukraińcem, Gruzinem ani Kazachem?
Markow zerknął na korpulentnego felczera i zatrzymawszy wzrok przez chwilę na jego rudych włosach i jasnej cerze, rzekł: