Markow przysłuchiwał się w milczeniu wypowiedziom różnych osób na temat dziwnych impulsów radiowych, dochodzących z Jowisza. Były one nałożone na naturalne szumy radiowe produkowane przez ten glob. Czy mogło chodzić o jakieś sygnały istot inteligentnych? O jakiś kod? Jakiś język?
Jeden z wojskowych, siedzących obok pułkownika, potrząsnął stanowczo głową.
— Sądzę, że jest to amerykański statek kosmiczny, umieszczony na bardzo wydłużonej orbicie.
— Całkiem możliwe — zgodził się mężczyzna siedzący obok Markowa.
— Tajny statek wysłany na Jowisza — precyzował swą myśl oficer.
— W jakim celu?
Oficer wzruszył ramionami.
— Nie jestem z wywiadu. Niech oni to wyjaśnią.
— Nie mamy informacji o wysłaniu takiego statku przez Amerykanów — rzekła blada, siwa kobieta siedząca w połowie stołu. — Wątpię, czy udałoby się Amerykanom ukryć przed nami ten fakt.
— A Niemcy? Mają teraz poligon rakietowy w Brazylii.
— Owszem, ale jest pod naszą ścisłą obserwacją — odparła kobieta. — A poza tym ten poligon nie jest przystosowany do wysyłania statków na inne planety.
— A więc to muszą być jednak Amerykanie — dowodził oficer.
„Albo Jowiszanie” — pomyślał Markow.
— To nie jest statek kosmiczny — powiedział akademik Bułaczow aksamitnym głosem. — Impulsy promieniowania radiowego pochodzą z samej planety. Jesteśmy tego pewni.
— Czy Amerykanie też odebrali te sygnały? — spytał pułkownik, najwyraźniej niezadowolony z powodu nawiązania przez Bułaczowa do teorii statku kosmicznego.
— Dokonaliśmy komputerowego przeglądu amerykańskich pism naukowych — odezwał się jeden z młodszych cywilów. — Ale nie znaleźliśmy ani słowa na ten temat.
— Może więc nie odebrali tych sygnałów?
— Bzdura! Mają urządzenia nie gorsze od naszych. W niektórych przypadkach nawet lepsze.
— Ale czy mają radioteleskop nastawiony na odpowiednią częstotliwość? Przecież…
Mężczyzna obok Markowa pisnął wysokim, przenikliwym głosem:
— Wiadomo nam jest o co najmniej czterech zachodnich bazach nasłuchowych, przechwytujących radioemisję z innych planet. Amerykanie sporządzili nawet radarową mapę Wenus! Czy ma pan pojęcie, jak doskonałych wymaga to urządzeń? Jeśli więc my odkryliśmy te sygnały z Jowisza, oni odkryli je również. Z całą pewnością.
— Ale dlaczego nie opublikowali na ten temat żadnego raportu? Sprawa ciągnie się już kilka miesięcy, a oni przecież zawsze pierwsi pchają się do publikacji.
— Kto nie publikuje, niech zginie — zauważył ironicznie Bułaczow. — W ich ustroju naukowiec musi bez przerwy publikować jakieś prace, gdyż w przeciwnym razie przegrywa w wyścigu o pieniądze i prestiż.
Dyskusja stawała się powoli grą domysłów na temat tego, co robią Amerykanie w związku z dziwnymi sygnałami. Markow utonął głęboko w swym fotelu i obserwował Bułaczowa.
Profesor Bułaczow był starszym mężczyzną, o szczupłej, woskowej twarzy. Nieliczne kosmyki włosów, jakie pozostały mu na głowie, były białe i zwichrzone, niby grzebienie śnieżnych zasp w syberyjskiej tundrze. Wydawał się być lekko ubawiony tym, co się działo w sali. W pewnej chwili zorientował się, że Markow patrzy na niego, i posłał mu lekki uśmiech.
— Sygnały te mogą być jedną z dwu rzeczy — rzekł, a wszyscy wytężyli ciekawie słuch. — Może to być efekt jakiegoś naturalnego procesu na planecie Jowisz i najprawdopodobniej tak właśnie jest. Nie inaczej. Prowadzimy przecież nasłuch radarowy Jowisza dopiero od kilkudziesięciu lat, a planeta istnieje już cztery i pół miliarda lat. Trudno więc już dziś orzec, co jest naturalne, a co stanowi anomalię.
Nie podniósł się żaden głos sprzeciwu. Pułkownik chrząknął lekko i sięgnął po następnego papierosa.
— A jaka jest druga możliwość? — zapytał Markow uprzejmie.
— Może to być umyślna próba nawiązania z nami kontaktu przez jakieś inteligentne istoty z Jowisza. Osobiście uważam to za trudne do przyjęcia, ale musimy wziąć pod uwagę i taką możliwość, dopóki nie udowodnimy, że jest inaczej.
Wszyscy obecni w sali pokiwali głowami, choć Markow odniósł wrażenie, że uczynili to z pewną obawą.
— Profesorze Markow — odezwał się znów Bułaczow — jesteście znanym ekspertem w dziedzinie archaicznych języków i napisaliście bardzo interesującą monografię o językach pozaziemskich.
Markow poczuł, że się rumieni.
— To była właściwie zabawa — rzekł. — Nigdy nie uważałem tej książki za pracę naukową.
Bułaczow uśmiechnął się z aprobatą.
— Być może, ale był to tekst dający dużo do myślenia. Potrzebujemy waszej pomocy. Chcielibyśmy, abyście przejrzeli wszystkie dane, jakie uzyskaliśmy, i abyście nam powiedzieli, czy te impulsy radiowe mogą być jakimś rodzajem języka.
— Albo jakimś kodem — dodała Maria.
— Z przyjemnością się tym zajmę — rzekł Markow, zwracając się do Bułaczowa. — Tym większą, że będzie to współpraca z wami.
Akademik podziękował za komplement lekkim skinieniem głowy.
— A teraz, pułkowniku, jeśli naprawdę martwią was Amerykanie — powiedział — proponuję, abyśmy zwrócili szczególną uwagę na międzynarodową konferencję astronomiczną, która ma się odbyć w przyszłym miesiącu w Paryżu. Amerykanie przyjadą tam, jak zwykle, w dużej grupie. Będziemy ich mogli wysondować w tej materii.
— Czy wolno im o tym mówić? — spytał ktoś z sali.
Na zoranej zmarszczkami twarzy Bułaczowa zagościł wyrozumiały uśmiech.
— Amerykanie są zwariowani na punkcie wolności słowa. Oni nie wiedzą, kiedy się czegoś nie mówi.
— Ale załóżmy — wtrąciła się Maria — że nic nie powiedzą na temat tych sygnałów.
Na twarzy starego uczonego zgasł uśmiech.
— To byłoby znaczące samo w sobie. Bardzo znaczące.
Pułkownik położył na stole swe pulchne dłonie.
— Doskonale — rzekł do Bułaczowa. — Proszę wytypować swoich ludzi na tę konferencję. Ja dołożę paru moich.
Akademik skinął głową ze zrozumieniem, a Markow zdał sobie sprawę, że stary uczony stał się szefem całego projektu.
— Ale pamiętajcie! — ostrzegł pułkownik, a wszyscy spojrzeli w jego stronę. — Jeśli się okaże, że te sygnały pochodzą naprawdę od inteligentnych istot, musimy zadbać o to, żeby nasz kraj, i tylko nasz kraj, nawiązał z nimi kontakt. Tak zaawansowana technika nie może wpaść w ręce Zachodu.
ROZDZIAŁ VI
…w jaki sposób można by taką łączność nawiązać? Statki kosmiczne poruszają się bardzo powoli. Typowa wyprawa na księżyc trwa kilka dni, do najbliższych planet — kilkanaście miesięcy, do dalszych — kilka lat… Nawet według całkiem optymistycznych szacunków najbliższa cywilizacja jest oddalona o kilkaset lat świetlnych od Ziemi, przy czym jeden rok świetlny to prawie dziesięć bilionów kilometrów. Aby dotrzeć do najbliższych gwiazd, nasze dzisiejsze statki kosmiczne potrzebowałyby dziesiątków tysięcy lat, a podróż do najbliższego cywilizowanego globu zajęłaby im dziesiątki milionów lat.
Znacznie szybszym i bardziej niezawodnym środkiem komunikacji międzygwiezdnej jest przesyłanie lub odbieranie wiadomości drogą radiową, jako że biegną one z prędkością światła.