Выбрать главу

— Nie wiem.

— Ale zamierzają coś zrobić?

— Na najwyższym poziomie władzy są… frakcje.

— Musisz się natychmiast dowiedzieć, co oni planują zrobić, zanim mu pozwolimy wsiąść do tej rakiety.

— To nie ma nic wspólnego z rakietą — powiedziała. — Tyle wiem. Nie chcą, żeby start zakończył się fiaskiem na oczach milionów telewidzów na całym świecie.

— Więc o co chodzi?

— Skąd miałabym wiedzieć, Kir? Gdybym podjęła próbę wysondowania ich, mogłoby to oznaczać… Nie, nie mogę, Kir. Nie mogę!

Otoczył ją ramionami i trzymał blisko siebie, lecz zamiast ryknąć na nią, rzekł łagodnie, z przejęciem:

— Musisz, Mario. To jedyna nadzieja dla nas wszystkich. Musisz się dowiedzieć, co oni zamierzają mu zrobić. I to szybko!

Ich głosy obudziły Jo. Przez cienką ścianę, oddzielającą ich pokoje, nie mogła wprawdzie zrozumieć ani słowa, ale z rytmu ich głosów wywnioskowała, że rozmawiają po rosyjsku i w dużym podnieceniu.

Wzięła prysznic i szybko się ubrała. Dopiero gdy stanęła przed zamglonym lustrem nad umywalką i podniosła do ust kredkę, zdała sobie sprawę, że trzęsą się jej ręce. Szybko zeszła na dół.

W jadalni nie było jeszcze nikogo prócz obsługi. Kucharka i jej pomocnica — obie Rosjanki o jasnej cerze, żony miejscowych techników — nakryły już stoły do śniadania, a sala była pełna aromatu gorącej kaszy, boczku, jajek i naleśników.

Po chwili do jadalni wszedł Markow. Wyglądał na napiętego jak cięciwa łuku. Za nim, z markotną miną, dreptała jego połowica. Jo zdała sobie sprawę, że to ich głosy obudziły ją. Po kilku minutach pojawili się w sali dwaj chińscy naukowcy, potem Zworkin z dwoma asystentami. Żaden z nich nie wydawał się być w nastroju do rozmowy. Atmosfera sali była naładowana oczekiwaniem i niepokojem, tak iż niemal było słychać trzaskanie iskier wysokiego napięcia.

Jo nie mogła się zmusić do jedzenia. Popijała kawę, gdy na zewnątrz budynku rozległ się pisk hamulców i po chwili do jadalni wsypało się pół tuzina techników w białych kombinezonach. Zamienili kilka słów ze Zworkinem, po czym poszli na górę.

Jo podążyła za nimi. Gdy szła po schodach, zauważyła, że za nią idzie Markow.

— Ręce mi się trzęsą — rzekła do niego.

— Ach tak — odparł i zamilkł.

Stoner, również ubrany w kombinezon, był już w korytarzu. Technicy otoczyli go, niby oddział ochroniarzy, jak eskorta ubranych na biało kapłanów.

— Pójdę z nim — powiedział Markow i oddalił się od Jo.

— Kirył! — ucieszył się Stoner na jego widok. — Jak się masz? Mógłbyś powiedzieć tym facetom, że jestem gotowy? Po co tu stoimy? Ruszajmy w drogę!

Markow przetłumaczył jego słowa i technicy roześmiali się, a potem porozumieli się skinieniem głowy i ruszyli w kierunku schodów. Jo zrównała się z nimi, gdy zobaczyła, że Zworkin i inni zgromadzili się u podstawy schodów i wyciągają głowy ku górze.

„Delegacja powitalna” — pomyślała.

Stoner, przechodząc obok niej, przystanął.

— Do widzenia, moje dziecko — rzekł. — Dziękuję za wszystko.

Zastygła w bezruchu, przyciśnięta do ściany przez techników.

— Wszystkiego najlepszego, Keith — wyszeptała.

Przechylił się ku niej i lekko ją ucałował.

— Niedługo wrócę — szepnął jej do ucha.

Potem się oddalił, stukając o podłogę swymi podkutymi butami. Tuż przed nim podążał Markow, a technicy zamykali pochód.

Jo została nagle sama w korytarzu na górze.

„Przynajmniej jest już w drodze — pomyślała. — Oni nie będą teraz robili żadnych kawałów. Gdyby się na niego targnęli, zabiliby także kosmonautę, który poleci razem z nim.”

W Waszyngtonie dochodziła północ, lecz Owalny Pokój w Białym Domu był jasno oświetlony i pełen prezydenckich doradców.

— Ile pozostało do startu? — spytał rzecznik prasowy.

— Niecałe dwie godziny — odpowiedziała doradczyni naukowa.

Siedziała sztywno wyprostowana na jednym z krzeseł o wysokich twardych oparciach.

— Kiedy zaczynamy się modlić? — spytał senator Jay.

Dopijał już trzeciej szklanki whisky.

— Ja zacząłem godzinę temu — rzekł prezydent zza swego biurka.

Ich oczy były utkwione w ekranie telewizora wbudowanego w ścianę pokoju. Przekazywał obraz bezpośrednio z kosmodromu w Tiuratamie bez wstawek i komentarzy jakiejkolwiek stacji telewizyjnej. Jednakże prezydent mógł w każdej chwili za naciśnięciem guzika na biurku przełączyć aparat na odbiór dowolnej stacji lub połączyć się z biurem komentatora NASA, który prowadził podgląd startu z pomieszczeń w podziemiach Zachodniego Skrzydła Białego Domu. Nadawano akurat telewizyjny komentarz sieci CBS do najświeższego wydania dziennika. Tekst komentarza był wyświetlany na mniejszym ekranie, pod telewizorem. Prezydent wyłączył dźwięk.

Opalony, przystojny Walden C. Vincennes, mający na głowie lwią grzywę szpakowatych włosów, zdołał w jakiś sposób zawładnąć fotelem na biegunach, używanym kiedyś przez Johna Kennedy’ego. Usiadł po prawej stronie biurka prezydenta.

— Jeśli wszystko pójdzie dobrze, panie prezydencie — powiedział swym dźwięcznym barytonem ponad szmerem wypełniających pokój rozmów — pańskie akcje wzlecą w górę jak rakieta.

— Być może — odparł prezydent. — Zobaczymy.

Rzecznik prasowy skupił na nich całą swą uwagę, choć siedział w drugim końcu pokoju, wciśnięty na sofie między senatora Jaya i generała Hofstadera.

Vincennes uśmiechnął się jak gwiazdor filmowy.

— Wie pan, panie prezydencie, jeśli to wszystko zakończy się pomyślnie, ludzie mogą zażądać, aby pan zrewidował swą decyzję niekandydowania w wyborach.

— Wątpię, czy tak będzie — odparł prezydent, potrząsając głową.

— Na konwencji może być remis.

— Nie ma mowy.

— Słyszałem, że…

Prezydent z taką intensywnością wpatrywał się w ekran, że wydawało się iż nie zwróci głowy w stronę sekretarza stanu. Oderwał jednak Oczy od telewizora i spojrzał na Vincennesa.

— Słuchaj, Walden, jeśli nawiążemy kontakt z tym statkiem, jeśli nie będzie on miał wrogich zamiarów i jeśli zyskamy wiele na tym kontakcie, czy nie uważasz, że będę miał pełne ręce roboty do listopada? Jak mógłbym jednocześnie zajmować się tymi sprawami i prowadzić kampanię wyborczą?

Vincennes zamyślił się i jego uśmiech nieco przybladł, lecz rzecznik prasowy odniósł wrażenie, że jego oczy nabrały jeszcze większego blasku niż wówczas, gdy się uśmiechał.

— Myślę, że ma pan rację — rzekł Vincennes.

— Ale jeśli sprawa przybierze zły obrót — ciągnął prezydent — jeśli ten młody człowiek zginie albo przybysz zwróci się przeciw nam czy okaże się jakimś potworem… wtedy będę skończony.

— To prawda. Jestem jednak pewny, że wszystko zakończy się dobrze Rzecznik prasowy uśmiechnął się gorzko do siebie. „Vincennes zarzuca wędkę, żeby złowić poparcie szefa dla siebie jako kandydata partii! Nie mam więc szans. On naprawdę chce startować w tym wyścigu!” Po chwili zastanowienia twarz jego znów się ożywiła. „Muszę z nim o tym porozmawiać — pomyślał. — Przecież będzie potrzebował doświadczonego personelu.”

W Kalifornii była godzina dziewiąta wieczorem i z programów wszystkich stacji zdjęto wszelkie występy, aby zrobić miejsce dla bezpośredniej transmisji z kosmodromu w Tiuratamie.

Douglas i Elly Stonerowie siedzieli w pokoju gościnnym domu dziadków i wpatrywali się w ekran telewizora. Po ich obu stronach usiedli na długiej sofie ich dziadkowie i nie odrywali wzroku od Waltera Cronkite’a.