Na drugiej półkuli, w Kwajalein, był wczesny wieczór. Reynaud siedział przy łóżku Schmidta i śledził na ekranie szpitalnego telewizora ostatnie przygotowania do lotu Stonera w przestrzeń.
Cronkite pokazywał migawki z Cape Canaveral. Prom kosmiczny NASA stał na wyrzutni cały biały w blasku reflektorów, z dziobem dumnie wzniesionym ku niebu Florydy.
— W Ośrodku Lotów Kosmicznych im. Kennedyego amerykańscy specjaliści przygotowują się do wysłania kosmicznego tankowca — mówił Cronkite — który zaopatrzy w paliwo rosyjskiego Sojuza daleko w przestrzeni w fazie jego zbliżania się do obcego statku.
— Tankowiec jest pojazdem skonstruowanym w Rosji. Przywieziono go do USA sześć dni temu drogą lotniczą w ramach współpracy amerykańsko-rosyjskiej w misji kosmicznego rendez-vous.
Schmidt usiadł na łóżku i przez zadrutowane usta wybełkotał z trudem:
— Sądzi pan, że im się powiedzie?
— Myślę, że tak — odparł Reynaud. — Stonera nic nie powstrzyma.
Sekretarz generalny również siedział w łóżku, podparty poduszkami, i na ekranie prywatnego telewizora oglądał bezpośrednią transmisję z Tiuratamu. Obok dużego, przykrytego kilkoma kocami łóżka przysiadł na krześle Borodiński.
— Wszystko idzie dobrze, towarzyszu sekretarzu — rzekł, nie odrywając oczu od odbiornika. — Musicie być teraz bardzo dumni. Cały świat obserwuje dziś, jak Rosja prowadzi w badaniach tego pozaziemskiego problemu.
Ale sekretarz już nic nie słyszał. Podbródek opadł mu na pierś. Jego ostatni oddech był długim słabym westchnieniem ulgi.
Stoner leżał na plecach w ciasnej sferycznej kapsule statku Sojuz. Na głowie miał hełm z przykręconym już wizjerem, a jego ręce, odziane w rękawice, spoczywały na jego kolanach. Pocił się. Nogi dyndały mu nad głową. Jak żółw na plecach — myślał. — Bezużyteczny i narażony na niebezpieczeństwo.”
Obrócił się, by spojrzeć na siedzącego po jego lewej stronie Fiodorenkę, lecz uniemożliwił mu to hełm. Mógł wszakże słyszeć w słuchawkach, jak jego sąsiad gwarzy wesoło z inżynierami ośrodka kontroli. Stoner mógł się tylko domyślać, o czym rozmawiają.
— Zasilanie pokładowe włączone. — Na tablicy rozdzielczej nad jego głową zamrugał rząd zielonych lampek.
— Układy regeneracji biologicznej włączone.
— Komputer sterujący włączony.
— Ciśnienie powietrza normalne.
Mimo rękawic palce kosmonauty przebiegały po przyciskach pulpitu kontrolnego jak palce pianisty po klawiaturze fortepianu. Jeden po drugim zapalały się rzędy lampek.
— Sztoner — zadudnił głos Fiodorenki.
— Słucham.
— Możesz podjąć liczenie przy T minus jedna minuta, na mój znak… Uwaga… znak.
„T minus jedna minuta” — Stoner usłyszał w słuchawkach te słowa wypowiedziane po rosyjsku. Był wdzięczny Fiodorence, że poświęcił chwilę czasu, aby mu powiedzieć, ile zostało do startu. Teraz jego wewnętrzny, ukryty w mózgu zegar, miał odliczyć ostatnich sześćdziesiąt sekund w zgodzie z głosem liczącego po rosyjsku kontrolera lotu.
Wzrok Stonera padł na pulpit kontrolny. Każdy przełącznik i każda lampka były zaopatrzone — obok napisu rosyjskiego — w napis po angielsku. W ciągu paru tygodni musiał wchłonąć zasób informacji wystarczający na rok uczenia się. Wiedział jednak, że w razie potrzeby mógłby już samodzielnie sterować Sojuzem. „Oni mogą oczywiście sterować nim zdalnie, z Ziemi — myślał — ale jeśli będzie trzeba, mogę zawsze przejść na sterowanie ręczne i polatać sobie tym ptaszkiem.”
Jego ręce w rękawicach były mokre od potu. Miał nadzieję, że nie będzie jednak musiał przejmować kontroli nad statkiem.
T minus trzydzieści sekund.
Jo stała na dachu ich baraku. Wpatrywała się w jaśniejące niebo i odległą o kilka kilometrów rakietę nośną.
„Nie pozwól, aby stało się coś złego — szeptała w modlitwie. — Nie pozwól, aby stało się coś złego.”
Megafony zagrzmiały jakimś komunikatem po rosyjsku, po czym rozległo się jego angielskie tłumaczenie:
— DEPESZA OD PREZYDENTA ZWIĄZKU RADZIECKIEGO. ŻYCZĘ SZCZĘŚCIA OBU DZIELNYM PILOTOM, KTÓRZY WZLATUJĄ NA SPOTKANIE Z OBCYM STATKIEM. SZCZERY PODZIW I NAJLEPSZE ŻYCZENIA LUDZI RADZIECKICH BĘDĄ WAM TOWARZYSZYŁY W TEJ SZCZYTNEJ MISJI.
Zanim ucichło echo, megafon znów zahuczał:
— T MINUS PIĘTNAŚCIE SEKUND.
„T minus piętnaście sekund” — odliczył Stoner w duchu. Czuł, jak serce bije mu coraz szybciej, gdy liczył dalej: „pięć, cztery, trzy…”
Rakieta nośna pod nimi zadrżała. To zaczęły działać pompy paliwowe.
— …jeden, zero…
Usłyszał po rosyjsku słowo: „Zapłon!” i poczuł, że cała kapsuła zatrzęsła się. Stłumiony pomruk gdzieś na dole, pod nimi, przeszedł w rozdzierający uszy ryk, gdy milion zaklętych w silniku rakiety demonów zawyło na najwyższą nutę, a jakaś niewidzialna, niemiłosierna ręka jęła przyciskać jego pierś do siedzenia i trząść nim gwałtownie, jakby chciała rozerwać wszystkie jego stawy.
Stoner poczuł, że brakuje mu tchu. Oczy zaczęły mu wychodzić z orbit. Hałas był przemożny, niby twarda ściana, która prasowała jego bębenki. Nie mógł nawet poruszyć opartymi na poręczach rękami. Jego kręgosłup był miażdżony. Ale przede wszystkim hałas, straszliwy hałas i wibracja wstrząsająca nim, jak dziecięcą grzechotką…
Setki milionów ludzi na całym świecie śledziło, jak połyskująca rakieta jęła się wznosić do góry, wsparta na języku ognia, prosto i równo, jak wiedziona po napiętym, niewidzialnym drucie. Wlatywała najpierw wolno i majestatycznie, potem zaczęła przyśpieszać i mknęła coraz szybciej w głąb błękitu ustrojonego białymi obłokami. Z jej dysz buchał płomień, a ona wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż wtopiła się zupełnie w poranne niebo.
W Moskwie dziennikarze zebrani w centrum prasowym urządzili owację, gdy Sojuz mknął w górę.
W Nowym Jorku Walter Cronkite wstał zza swego biurka, zaskakując kamerzystów, którzy gwałtownie podnieśli kamery, by nie stracić go z pola widzenia. Milionom widzów wydało się, że słyszeli, jak Cronkite mruknął:
— Leć, dziecko! Leć!
Jo śledziła lot rakiety nie odrywając oczu od buchających z jej dysz płomieni, jaśniejszych niż wszystko, co dotąd widziała. Przez pierwsze sekundy statek wznosił się w górę w pełnej grozy ciszy. Dopiero potem uderzył w uszy Jo niesamowity ryk. Fala za falą przetaczały się nad miejscem, gdzie stała, grzmoty i łomot, tak iż budynek trząsł się cały i wibrował. Zdawało jej się, że czuje ciepło silników rakiety, choć wiedziała, że jest to tylko złudzenie.
— Do widzenia, Keith — powiedziała cicho.
Jakiś głos głęboko w jej wnętrzu szeptał jej, że nigdy go już nie zobaczy.
ROZDZIAŁ XLI
Ludzie nie będą wiecznie przykuci do Ziemi… Ziemia jest kolebką umysłu, ale nie można żyć wiecznie w kolebce.
Paraliżujący umysł ryk stawał się coraz słabszy i wreszcie ustał zupełnie. Nacisk niewidzialnej ręki również ustąpił i Stoner poczuł, że jego ręce unoszą się swobodnie nad oparciem fotela. Głowę miał już lekką. Przez moment jego wnętrzności mówiły mu, że spada. Zamknął oczy tak mocno, że pociekły mu po policzkach łzy, a potem znów je otworzył. Teraz już nie leżał na plecach, lecz siedział wyprostowany w kapsule Sojuza. Nic się nie zmieniło poza jego perspektywą.