— Ale dlaczego ty, Sam? Dlaczego wybrali właśnie ciebie?
— Nie martw się, kochanie. Gdy wrócę, będę ważniakiem. Będą mnie pokazywać w telewizji i w ogóle. Przejdę na emeryturę z fasonem, Marge. Z dużym fasonem.
Markow siedział przy oknie swej sypialni i nie wyjmując z ust papierosa, patrzył, jak długi, letni zmierzch stopniowo przechodzi w ciemność.
Było pochmurno i zanosiło się na deszcz, ale nie było to istotne, gdyż nawet w pogodną noc światło otaczających ich barak reflektorów uniemożliwiało obserwację gwiazd. A statki, o których bez przerwy myślał, były tak daleko, że i tak nie dałoby się ich dostrzec z Ziemi.
W szybę uderzyły pierwsze krople i pociekły niby łzy, po odbiciu zadumanej twarzy Markowa. Wziął nowego papierosa i zapalił go, nie wyjmując z ust niedopałka. Przez moment koniuszek jarzył się jasnoczerwono, przypominając Markowowi diabelską machinę, którą Maria posługiwała się na Kwajalein.
„Gdzie ona teraz jest? — pomyślał o żonie. — Wyszła zaraz po kolacji i tak długo gdzieś siedzi.” Niespokojnie spojrzał na zegarek. Do rendez-vous z tankowcem pozostało jeszcze sześć godzin.
Wiedział, że Jo miała rację i że Stoner nie zadowoli się niczym innym, jak tylko fizycznym kontaktem ze statkiem przybysza. I nie zrezygnuje z niego bez walki.
Westchnął i zaciągnął się głęboko papierosem. Deszcz padał wielkimi, ciężkim kroplami. Markow zobaczył w swym odbiciu, że szarpie nerwowo brodę. Niezadowolony z siebie, wstał z krzesła i wsunąwszy prawą rękę do kieszeni spodni, zaczął się przechadzać po pokoju.
W pewnej chwili usłyszał w korytarzu ciężkie stąpanie Marii i podszedł do drzwi. Otworzył je i spostrzegł, że żona jest zupełnie mokra, a do tego ubłocona. Ociekające wodą kosmyki włosów zasłaniały jej twarz, a mundur wisiał na niej jak mokry worek.
— Potem zobaczył jej oczy.
— Maruszka! Co się stało!? Wyglądasz jak duch! Weszła do pokoju, zamknęła szczelnie drzwi i oparła się o nie… Mam — wyszeptała chrypliwie, z trudem łapiąc powietrze… O co chodzi? — spytał Markow, ściszając bezwiednie głos… Fiodorenko i Stoner — szeptała. — Obaj przepadli.
— Co takiego?
— Jeszcze nie zginęli — powiedziała, wznosząc ręce, aby go uciszyć. — Ale za sześć godzin będzie po nich.
Markow poczuł się, jakby tygrys wydzierał mu wątrobę.
— Co masz na myśli? — spytał chrypliwie. — O czym mówisz?
— Tankowiec — powiedziała, rozglądając się po pokoju, jak gdyby obawiała się ukrytych mikrofonów. — Ten, wysłany z Ameryki. Jest w nim urządzenie, które spowoduje eksplozję…
— Amerykanie to zrobili?
— Nie. — Potrząsnęła niecierpliwie głową. — Nasi ludzie, frakcja w partii… grube ryby…
— Zabiją nie tylko Stonera, ale i naszego kosmonautę?
Maria zbladła. Wyglądała na bardzo przestraszoną.
— Nic nie rozumiesz, Kir. To jest walka o władzę. Na Kremlu toczy się walka o kontrolę nad państwem. My jesteśmy dla nich tylko pionkami.
Nawet czymś mniej ważnym.
— Kiedy tankowiec ma wybuchnąć? — spytał stanowczym głosem.
— Gdy oni się z nim połączą. Zegar został nastawiony przez jednego z naszych techników, zanim załadowano tankowiec na amerykański prom orbitalny.
Markow usiadł ciężko na łóżku.
— Mario… żeby ich zabijać, zabijać ich obu, z powodu jakiejś gry politycznej…? To jest potworne…
— Nie wiedziałam, że postanowili również zabić Fiodorenkę — mówiła. Nigdy nie przypuszczałam, że są zdolni do czegoś takiego.
Ukrył twarz w dłoniach. Papieros wysunął mu się spomiędzy palców upadłszy na drewnianą podłogę, żarzył się w ciemności.
Maria podeszła do niego i uklękła przy jego stopach.
— Przepraszam, Kir. Ryzykowałam głową, żeby się tego dowiedzieć dla ciebie. A teraz jest mi tak przykro.
— To nie twoja wina, Maruszka. — Jego głos był stłumiony, łamał się.
— Nic już nie możemy zrobić — rzekła. — Nic.
Markow nagle się wyprostował na łóżku i spojrzał jej w oczy.
— Owszem, możemy coś zrobić — rzekł stanowczo.
— Kir…
— Możemy ich ostrzec, Mario.
— Ale wtedy ci tutaj zorientują się, że to ja… Kir. Zabiją nas oboje! Już się nie bała. Absolutna pewność, iż stanie się, jak powiedziała, sprawiła, że jej głos zabrzmiał matowo i posępnie.
— W takim razie umrzemy razem — rzekł. — Lepsze to, niż gdyby oni obaj mieli zginąć w przestrzeni.
— Dlaczego jesteś taki smutny? — spytał Fiodorenko.
Stoner przestał się wpatrywać w ekran komputera i skierował swą uwagę na siedzącego obok kosmonautę.
— Ty też nie wyglądasz na wesołego, Nikołaju.
— Jak tu być wesołym? Przelecieć taki szmat drogi i nie spotkać się z tym kosmitą…? Nie ma powodów do wesołości.
— Sprawdziłem dane komputerowe z ostatnimi namiarami pozycji tankowca — rzekł Stoner. — Będziemy mogli spotkać się z tym statkiem, jeśli tylko zdołasz zacumować Sojuza do tankowca przy pierwszym jego przejściu obok nas.
Fiodorenko zamknął na chwilę oczy, jakby coś obliczał w pamięci.
— To nie będzie łatwe, Sztoner.
— Chcesz, żebym ja spróbował?
Rosjanin roześmiał się.
— Ty? Ty nie jesteś pilotem. Jesteś pasażerem.
— W takim razie wszystko zależy od ciebie — rzekł Stoner bezbarwnym głosem.
Uśmiech zgasł na ustach Rosjanina.
— Rozumiem — rzekł Fiodorenko. — Zastawiasz na mnie pułapkę, co?
— Nie, tylko chcę, żebyś zrozumiał, jakie to ważne. Musisz się podłączyć do tankowca za pierwszym podejściem. Inaczej przybysz z gwiazd ucieknie nam.
Fiodorenko potrząsnął w rozterce głową.
— Okay, Sztoner. Przekonałeś mnie. Podłączę się do tankowca za pierwszym podejściem. Tylko obserwuj!
Twarz Stonera rozjaśnił uśmiech.
— Widzisz? Nie jestem wcale smutny — rzekł.
Markow pędził na oślep przez deszcz, a długie nogi niosły go instynktownie w stronę ośrodka kontroli lotów. „Zworkin” — myślał z nadzieją. Nie było akademika w pokoju, gdy Markow zastukał do jego drzwi. Musi więc być w ośrodku kontroli. Musi.
Maria dreptała gdzieś z tyłu za nim, nie mogąc dotrzymać mu kroku na żwirowanej dróżce, która wiodła do wielkiego, pozbawionego okien ośrodka kontroli. Deszcz siekł mu twarz, a on zasłaniał ręką oczy przed jego zimnymi razami.
„Zworkin jest jedynym człowiekiem, który może ich teraz uratować — myślał gorączkowo. — Jeśli spróbuję pisnąć choć słowo służbie bezpieczeństwa, jestem zgubiony. Tak, tylko Zworkin i akademik Bułaczow.”
Stoner nie rozumiał ani słowa z rosyjskiej paplaniny, która dochodziła do niego z pokładowego głośnika, lecz wyraz twarzy Fiodorenki mówił mu, że stało się coś złego.
Wyglądało, jakby kosmonauta sprzeciwiał się jakiemuś poleceniu ośrodka kontroli, po to tylko, żeby zaraz usłyszeć z głośnika potok nowych, naglących słów.
Stoner odwrócił od niego wzrok i zerknął na ekran radaru — niewielką, Jarzącą się pomarańczowo tarczę między ich fotelami. Widać było na niej wyraźnie duży obiekt niedaleko ich statku i dokładnie na linii ich lotu. Przekręcił się na swym siedzeniu i spojrzał na zewnątrz przez pokładowy iluminator. Tak, nie było żadnych wątpliwości. Na tle wygwieżdżonej czerni widać było wyraźnie srebrzysty, metalowy półksiężyc.