Tankowiec. Już w zasięgu wzroku.
Malująca się na twarzy Fiodorenki determinacja i jego groźne spojrzenie nie pozwoliły jednak Stonerowi na uśmiech. „Wygląda, jakby się miał zaraz rzucić z gołymi rękami na całą chińską armię” — pomyślał — Co się stało, Nikołaju?
Fiodorenko spojrzał na niego z rezygnacją.
— Tankowiec. Nie możemy się do niego zbliżać. Odkryli usterkę.
— Co takiego?
— Bardzo dziwne, ale oni tak mówią. Jest jakiś defekt w układzie samoniszczącym tankowca. Boją się, że może eksplodować.
Kosmonauta wyciągnął rękę ku dźwigni manewrowej Sojuza.
— Stój — zawołał Stoner. — Jeśli się nie połączymy z tankowcem, nie wypełnimy misji.
— A jeśli się połączymy, będzie wielkie bum! — Fiodorenko zrobił znaczący gest rękami.
Stoner opadł bezwładnie na fotel.
— Nie wierzę w to! Cóż mogłoby się…
Kabinę Sojuza rozjaśnił nagły błysk. Rzucili się obaj do iluminatorów. W kompletnej ciszy tankowiec rozpadł się na kawałki. Po pierwszych trzech mniejszych błyskach, światło uderzyło w iluminatory z taką siłą, że niemal stracili wzrok. W miejscu, gdzie przed chwilą był tankowiec, unosiła się teraz ogromna kula ognia.
Stoner zacisnął powieki. Fiodorenko mruczał coś pod nosem, zbyt cicho, aby można było go usłyszeć.
Kula zaczęła z wolna ciemnieć, lecz Stoner wciąż widział jasność. Piekły go oczy. Nie odczuli żadnej fali uderzeniowej, Nie usłyszeli żadnego huku, nie doleciały do nich żadne szczątki. Tak jakby śledzili na dwu okrągłych ekranach niemy film. Stoner nie mógł uwierzyć, że to była rzeczywistość.
— Już go nie ma — rzekł ponuro Fiodorenko.
Stoner przetarł oczy, potem znów zerknął przez iluminator. Widać było już tylko feerię gwiazd.
— Tak — potwierdził, kiwając głową. — Ciekawe, co teraz będzie z nami.
— My już jesteśmy umarli, Sztoner. Bez paliwa, które było w tankowcu, nie damy rady wrócić na Ziemię.
Minęła dłuższa chwila, zanim Stoner zdał sobie sprawę z tego faktu. Zaraz błysnęła mu jednak myśl.
— Ale nie zabraknie nam teraz paliwa manewrowego — zauważył. — Połączymy się ze statkiem przybysza, czy nie tak?
Fiodorenko patrzył przed siebie w zadumie.
— Da — rzekł wreszcie. — Teraz mamy dużo manewrowego paliwa.
— No to do roboty! — ponaglił go Stoner. — Chyba po to tu przylecieliśmy.
— Wiedziałem, że to powiesz, Sztoner — rzekł Fiodorenko i jego brodatą twarz rozjaśnił smutny uśmiech.
— Cóż innego możemy zrobić? — pytał Stoner dziwnie podekscytowany.
— Lećmy na naszą kosmiczną randkę!
ROZDZIAŁ XLIII
Ośrodek lotów kosmicznych, Houston, Teksas
— Ejże, chłopcze! Teraz nie czas, żeby iść do domu.
Hank Garvey przysiadł ciężko na biurku młodego informatyka i spojrzał mu poważnie w oczy.
— Mamy sytuację awaryjną — dodał głosem tak morderczo spokojnym i gardłowym, jak pomruk lwa.
— Następna zmiana…
— Kraj wymaga, abyś to był ty — zagrzmiał Garvey. — Jesteś najlepszym specem od komputerów w tym Ośrodku. Wiem o tym, bo mi mówiłeś chyba tysiąc razy. Teraz musisz to udowodnić.
— Ale moja gospodyni…
Garvey położył na jego ramieniu pięść o rozmiarach piłki futbolowej.
— Nasz człowiek, Stoner, i ten ruski pilot są w kłopotach. Koło nich eksplodował tankowiec.
— O Jezu!
— Nic im się nie stało. Statek jest nietknięty. Ale nie mają jak wrócić do domu, o ile jakiś cholernie cwany gość nie zaprogramuje szybko nowego planu lotu. Diabelnie szybko!
— Cholera! — zaklął informatyk. — Dlaczego pan tego od razu nie powiedział? W porządku. Zdejmij pan teraz swój tłusty zadek z mojego biurka, a pokażę panu moją klasę.
Garvey uśmiechnął się jak Kubuś Puchatek.
— Jestem z ciebie dumny, chłopcze.
W ośrodku łączności na Kwajalein panował nieopisany zgiełk. Nawet technicy przy swych pulpitach nawoływali się wzajemnie wśród powszechnego zamieszania.
Jeff Thompson, stojąc obok krzesła Ramseya McDermotta, krzyczał do ucha starego profesora:
— Nie możemy pozwolić, żeby lecieli dalej! Im dalej polecą w kierunku przybysza, tym trudniej będzie ich ściągnąć na Ziemię!
McDermott miał zapadłe policzki. Odkąd zakpiła sobie zeń zorza polarna, ubyło mu pięć kilogramów, a postarzał się co najmniej o dziesięć lat. Ręce mu się trzęsły, oczy straciły dawny blask.
Edouard Reynaud położył Thompsonowi na ramieniu swą rękę, która już się zrosła po złamaniu.
— Musicie im nakazać powrót! — rzekł. — Musicie coś zrobić, żeby zawrócili.
— W jaki sposób? — zaskrzeczał McDermott.
— Mogą trochę przyhamować i wejść na orbitę wokół Księżyca — mówił Reynaud. — Już to prowizorycznie przeliczyłem. Powinno na to wystarczyć paliwa.
Twarz Thompsona ożywiła się.
— Racja! — wykrzyknął. — Jeśli to zrobią, będzie tam można wysłać jakiś statek i sprowadzić ich na Ziemię.
Jednak McDermott pokręcił przecząco głową.
— Stoner nikogo nie usłucha…
— CISZA! — rozległo się nagle z głośników.
Wszystko w sali zamarło. Ludzie zastygli w bezruchu tam, gdzie stali. Słychać było jedynie szum szaf elektronicznych i buczenie klimatyzatorów.
Na jednym z biurek stał komandor porucznik Tuttle z mikrofonem w dłoni. Powiódł wzrokiem po sali i zadowolony, że uwaga wszystkich skupiła się na jego osobie, odłożył mikrofon.
— To jest projekt Marynarki Wojennej — rzekł tak głośno, że było go słychać w najdalszym zakątku sali. — A ja jestem oficerem Marynarki odpowiedzialnym za całość.
Thompson przyglądał się małemu komandorowi. Odkąd go znał, nigdy nie widział na nim tak dobrze uprasowanego munduru.
„Celem tego projektu jest rendez-vous z przybyszem z gwiazd — ciągnął. — Stoner i rosyjski kosmonauta są w drodze, aby osiągnąć ten cel. Dlatego Proszę wrócić do swych prac i przestać biadolić.
— Ale oni nie będą mogli powrócić na Ziemię — zawołał Reynaud, a jego pucułowata twarz poczerwieniała czy to z gniewu, czy z zażenowania, a najpewniej z obu tych powodów naraz.
— Ten problem będziemy musieli rozwiązać — rzekł Tuttle gniewnie. — Stoner jest świadomy niebezpieczeństwa. Jest jedynym wśród nas, który się nie boi. Skoro jest on gotowy zaryzykować życiem, aby spotkać się z tym kosmitą, powinniśmy przynajmniej zadbać, by wszystko, czego się dowie zostało tu odebrane i nagrane. Tak aby cała ludzkość mogła to później badać. A więc teraz do pracy!
W sali nastąpiło poruszenie. Mrucząc i szepcząc coś do siebie, ludzie zaczęli powracać do swych zajęć.
Tylko Reynaud stał, jak wrosły w ziemię i patrzył, jak Tuttle schodzi z biurka, z którego przemawiał. Po raz pierwszy od wielu lat kosmolog nie posiadał się z gniewu. Wiedział też jednak, że młody komandor ma rację.