Pomyślała, że niepotrzebnie zamyka się konie, które stały tu nieruchomo, ze spuszczonymi łbami i oklapniętymi uszami. Żadne z tych zwierząt nie raczyło nawet machnąć ogonem, na czarnej pustyni bowiem brak było jakichkolwiek owadów. Wężyca zaczęła szukać wzrokiem dorodnego gniadosza Merideth. Uprząż zwierząt wisiała na ogrodzeniu lub leżała bezładnie na ziemi, lśniąc drogocennym metalem i szlachetnymi klejnotami. Wężyca położyła ręce na jednym z powiązanych sznurkiem palików i oparła brodę o pięści.
Zadrżała na dźwięk pluskającej wody. Po drugiej stronie zagrody stała Merideth, która napełniała właśnie skórzane koryto przymocowane do drewnianej ramy. Konie natychmiast się ożywiły, uniosły łby i zastrzygły uszami. Ruszyły przez piasek — najpierw stępa, później kłusem. Obijały się o siebie, parskając i rżąc niecierpliwie. W jednej chwili zupełnie się zmieniły. Były piękne.
Merideth stanęła nieopodal, trzymając w dłoni zwiotczały już, pusty bukłak. Patrzyła na stado.
— Jesse ma dobrą rękę do koni. Umie dobrze je wybierać i ujeżdżać… Ale co się stało?
— Bardzo mi przykro, ale chyba ją rozdrażniłam. Nie miałam prawa…
— Kazać jej żyć? Może i nie masz do tego prawa, ale cieszę się, że jej to powiedziałaś.
— To, co mówię, nie ma znaczenia. Ona sama musi chcieć żyć.
Merideth zamachała ręką i krzyknęła. Konie stojące najbliżej wody natychmiast się spłoszyły i ustąpiły miejsca innym. Zwierzęta poszturchiwały się wzajemnie, opróżniły do końca koryto i czekały na kolejną porcję wody.
— Przykro mi — rzekła Merideth — ale na razie to wszystko.
— Musisz sporo się tego nanosić.
— Tak, ale potrzebujemy każdego z nich. Przyjeżdżamy tu z wodą, a odjeżdżamy z cennymi kruszcami i kamieniami, które znajduje dla nas Jesse.
Gniada klacz przełożyła łeb ponad sznurowym ogrodzeniem i wsunęła nos w rękaw Merideth, licząc, że zostanie podrapana pod pyskiem i za uszami.
— Odkąd jest z nami Alex, jeździmy z większą liczbą… rzeczy… luksusowych przedmiotów i towarów. Alex powiedział, że w ten sposób zrobimy na ludziach lepsze wrażenie i będą więcej od nas kupowali.
— I co? Sprawdziło się?
— Chyba tak. Żyjemy teraz bardzo dobrze. Mogę sama wybierać pośredników.
Wężyca patrzyła na konie, które jeden za drugim przemieszczały się w stronę zacienionego krańca zagrody. Niewyraźne promienie słońca przesunęły się po krawędzi skalnej ściany i Wężyca poczuła ciepło na twarzy.
— O czym myślisz? — zapytała Merideth.
— Jak przekonać Jesse, że warto dalej żyć.
— Ona nie zgodzi się na jałowe życie. Alex i ja bardzo ją kochamy i niezależnie od wszystkiego będziemy się nią opiekować.
— Czy Jesse musi chodzić, żeby czuć się przydatną dla innych?
— Uzdrowicielko, to dzięki niej znajdujemy te wszystkie bogactwa. — Merideth spojrzała na Wężycę smutnym wzrokiem. — Próbowała mnie nauczyć, jak należy szukać i gdzie trzeba to robić.
Ja jej słowa dobrze rozumiem, ale gdy sama chcę coś znaleźć, natrafiam tylko na bezwartościowe drobiazgi.
— Czy pokazywałaś jej swoje wyroby?
— Oczywiście. Każde z nas potrafi w pewnym stopniu wykonywać pracę drugiego, ale też każde z nas obdarzone jest innym talentem. Jesse jest lepsza w tym, co robię ja, niż ja w tym, co robi ona, a wykonuję jej pracę lepiej niż którakolwiek z nas, gdy przyjdzie jej zająć się pracą Alexa. Ludzie nie rozumieją jednak jej wyrobów. Są dla nich zbyt dziwne. Są piękne.
Merideth westchnęła i pokazała Wężycy bransoletę — jedyną ozdobę, jaką nosiła. Na tej srebrnej, wielowarstwowej, choć niezbyt grubej obręczy brak było jakichkolwiek kamieni. I rzeczywiście: była piękna, ale i dziwna.
— Nikt nie chce ich kupować. Zresztą Jesse o tym wie. Uzdrowicielko… Ja mogę zrobić wszystko. Jeśli będzie taka potrzeba, mogę ją nawet okłamać. Ale ona i tak domyśli się prawdy. — Merideth rzuciła bukłak na piasek. — Czy nie możesz już nic zrobić?
— Umiem poradzić sobie z zakażeniami, chorobami, guzami.
Mogę nawet przeprowadzić operację, jeśli mam odpowiednie narzędzia. Ale nie mogę zmusić organizmu, żeby sam siebie uzdrowił.
— A czy jest ktoś, kto umie to zrobić?
— Nie… Nikt… Żaden ze znanych mi mieszkańców ziemi…
— Przecież nie jesteś mistyczką — zauważyła Merideth — i nie masz na myśli cudotwórczych duchów. Mówisz więc o istotach pozaziemskich, które mogłyby pomóc Jesse.
— Może i tak — odparła wolno Wężyca, żałując wypowiedzianych wcześniej słów, co wbrew jej oczekiwaniom Merideth od razu wyczuła.
Miasto oddziaływało na wszystkich okolicznych mieszkańców. Było jak centrum wirującej spirali — tajemnicze i fascynujące. To tam czasami lądowały istoty pozaziemskie. Dzięki Jesse Merideth wiedziała pewnie o nich i o Mieście więcej niż Wężyca, która opowieści na ten temat musiała przyjmować na wiarę. Samo istnienie takich istot było trudne do zaakceptowania dla osoby przebywającej najczęściej w miejscach, z których w ogóle nie widziało się gwiazd.
— Może w Mieście udałoby się ją uleczyć — rzekła Wężyca.
— Skąd mogę wiedzieć? Mieszkający tam ludzie nie chcą z nami rozmawiać. Bronią nam dostępu do Miasta, a jeśli chodzi o istoty pozaziemskie, to nie spotkałam jeszcze nikogo, kto by je widział…
— Jesse widziała.
— Czy oni jej pomogą?
— Jej rodzina dysponuje ogromną władzą i może sprawić, że te istoty zabiorą Jesse tam, gdzie da się ją uzdrowić.
— Ludzie z Centrum i istoty pozaziemskie nie lubią dzielić się swoją wiedzą z innymi — powiedziała Wężyca. — A przynajmniej dotychczas nie byli do tego skłonni.
Merideth zachmurzyła się i odwróciła od swej rozmówczyni.
— Nie twierdzę wcale, że nie powinniśmy próbować. To może dać jej trochę nadziei…
— Ale jeśli jej odmówią, Jesse straci wszelką nadzieję.
— Chyba jednak warto spróbować.
Merideth zamyśliła się na moment i w końcu rzekła:
— A ty wybierzesz się tam z nami i będziesz chciała nam pomóc?
Tym razem Wężyca się zawahała. Postanowiła już, że wróci do ośrodka uzdrowicieli i przyjmie werdykt nauczycieli, kiedy opowie im o swoich błędach. Nastawiła się na wyprawę do doliny, ale teraz musiała pomyśleć o zupełnie innej podróży i uzmysłowić sobie całe związane z nią ryzyko. Tym ludziom przyda się przecież ktoś, kto wie, jak trzeba opiekować się Jesse.
— Uzdrowicielko?
— Zgoda. Pojadę z wami.
— W takim razie porozmawiajmy z Jesse.
Kobiety wróciły do namiotu. Wężyca ze zdziwieniem stwierdziła u siebie przypływ optymizmu. Po raz pierwszy od bardzo dawna na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Alex siedział obok Jesse. Obrzucił Wężycę niechętnym spojrzeniem.
— Jesse — powiedziała Merideth. — Mamy pewien plan.
Oboje partnerzy odwrócili Jesse, stosując się uważnie do podawanych przez Wężycę wskazówek. Jesse popatrzyła na nich zmęczonym wzrokiem, który wyraźnie się postarzał — także za sprawą głębokich bruzd wokół ust i na czole.
Merideth z entuzjazmem opowiedziała, o co chodzi, jednak Jesse wysłuchała ją, nie okazując żadnych uczuć. Twarz Alexa wyrażała niedowierzanie.