Выбрать главу

— Żadnych skradaków-pełzaków?

— Żadnych — odpowiedziała ze śmiechem Wężyca.

— A potem dasz nam te rzeczy? — Zbieracz wskazał zdewastowane obozowisko.

— Tak, potem.

— A później żadnych chorób?

— Na pewno mniej. Nie radzę sobie ze wszystkimi. Ale nie będzie wam grozić odrą i szkarlatyna. Nie będzie też szczękościsku…

— Szczękościsku? Uda ci się?

— Tak. Nie na zawsze, ale na dłuższy czas.

— Przyjdziemy — oświadczył zbieracz, po czym odwrócił się i odszedł.

W obozowisku Pauli szczotkowała Strzałę, która tymczasem skubała siano ze stogu. Pauli miała najpiękniejsze dłonie, jakie kiedykolwiek widziała Wężyca — duże i delikatne zarazem, do tego silne, o długich palcach, nie stwardniałe pomimo ciężkiej pracy. Chociaż była wysoka i jej ręce powinny sprawiać wrażenie za dużych, dostrzegało się w nich grację i ekspresyjność. Różniła się od swej babki niemal wszystkim oprócz łączącej obie kobiety aury łagodności, którą odznaczali się także wszyscy poznani przez Wę-życę kuzyni Pauli. Uzdrowicielka spędziła w tym obozie zbyt mało czasu, żeby stwierdzić, ilu wnuków otacza tę starszą kobietę. Nie znała nawet imienia siedzącej nieopodal dziewczynki, która czyściła właśnie siodło Strzały.

— Jak się ma Wiewiór? — zapytała Wężyca.

— Znakomicie, dziecino. Stoi tam, pod drzewem, i nie chce mu się biegać. On już wydobrzał. Ale tobie przyda się wypoczynek i łóżko.

Wężyca patrzyła, jak jej prążkowany kucyk stoi między drzewami, machając ogonem. Wyglądał na tak szczęśliwego, że postanowiła go nie wołać.

Zmęczenie sprawiło, że czuła napięcie wszystkich mięśni szyi i ramion. Nie zaśnie, póki choć trochę się nie rozluźni. Chciała pomyśleć o swoim obozowisku. Być może dojdzie do wniosku, że Grum miała rację — zniszczeń dokonał jakiś wariat. Jeżeli w istocie tak było, Wężyca powinna to zrozumieć i zaakceptować. Nie przywykła do takiego natężenia przypadkowych wydarzeń.

— Wykąpię się, Grum — powiedziała. — A potem możesz zaprowadzić mnie tam, gdzie nie będę nikomu zawadzać. Zresztą nie zabawię tu długo.

— Dopóki jesteśmy tu razem, możesz liczyć na naszą gościnę, moja mała uzdrowicielko.

Wężyca objęła kobietę, a ta poklepała ją lekko po ramieniu.

W pobliżu obozowiska Grum jedno z zasilających oazę źródełek wytryskiwało spod kamieni i spływało po skałach. Wężyca wspięła się tam, gdzie nagrzana słońcem woda zbierała się w niewielkich zagłębieniach. Widziała stamtąd całą oazę — pięć obozowisk nad brzegiem, ludzi, zwierzęta. Poprzez ciężkie, zakurzone powietrze dobiegały do niej ciche głosy dzieci i donośne szczekanie psa. Rosnące nad jeziorem drzewa wyglądały jak pióropusz albo bladozielona szarfa z jedwabiu.

Znajdujący się pod jej stopami mech łagodził twardość okalających basen kąpielowy skał. Wężyca zdjęła buty i stanęła na tym chłodnym, żywym kobiercu.

Rozebrała się i weszła do stawu. Woda była tylko trochę chłodniejsza od temperatury ciała, dzięki czemu pierwsze zanurzenie okazało się przyjemne, nie stanowiąc przy tym szoku w porannym upale. Wyżej znajdowało się zimniejsze źródełko, a niżej nieco cieplejsze. Uzdrowicielka uniosła kamień przy ujściu wody i strumień zaczął przelewać się na piasek. Wiedziała, że brudna woda nie może płynąć do oazy, gdyby zaś tak się stało, karawaniarze nie omieszkaliby interweniować. Upomnieliby spokojnie i stanowczo zarazem — w taki sam sposób, w jaki przepędzali stojące zbyt blisko brzegu zwierzęta albo strofowali zuchwalców wypróżniających się tuż nad wodą. Dzięki temu na pustyni nikomu nie groziły choroby przenoszone przez zanieczyszczoną wodę.

Wężyca zanurzyła się głębiej w ciepłym jeziorku. Czuła, jak podnosi się poziom wody, jak jej przyjemny dotyk pieści uda, biodra i piersi. Oparła się o czarną skałę i pozwoliła, by opadło z niej napięcie. Woda łaskotała jej kark.

Rozmyślała o kilku ostatnich dniach. Zapewne wskutek przyćmiewającego umysł wyczerpania ogarnęło ją wrażenie, że to wszystko trwało znacznie dłużej. Spojrzała na prawą rękę, na której nie było już brzydkiego sińca, tylko dwa błyszczące różowe ślady po ukąszeniu żmii piaskowej. Zacisnęła pięść, lecz nie poczuła ani zesztywnienia, ani osłabienia.

Tak niewiele czasu, a tak wiele zmian. Nigdy wcześniej nie spotkała się z tyloma przeciwnościami losu. Jej praca i szkolenie wcale nie były łatwe, ale jak dotąd były do wytrzymania. Żadne podejrzenia czy wątpliwości i żadni wariaci nie zakłócali wcześniej spokojnie płynących dni. Życie toczyło się z góry ustalonym torem; wszystko było jasne jak kryształ, a zło i dobro posiadały swoje precyzyjne definicje. Wężyca uśmiechnęła się nieznacznie. Gdyby ktokolwiek próbował powiedzieć jej albo innym uczniom, że rzeczywistość wygląda inaczej, że jest rozbita, pełna sprzeczności i niespodzianek, z pewnością by mu nie uwierzyła. Teraz zaś rozumiała zmiany, które dostrzegała u starszych od niej uczniów, kiedy wracali po okresach próbnych. Rozumiała też, dlaczego niektórzy nigdy nie pojawiali się ponownie. Przecież nie wszyscy ginęli, może nawet większość z nich utrzymywała się przy życiu. Uzdrowicielom zagrażały tylko wypadki i szaleńcy, a więc część tych uczniów dochodziła pewnie do wniosku, że nie odpowiada im takie życie i wolą zająć się czymś innym.

Wężyca stwierdziła jednak, że bez względu na wszystko — z wężami czy bez — zawsze pozostanie uzdrowicielką. Litość nad sobą po utracie Trawy znikła po kilku pierwszych dniach, podobnie jak minął żal wywołany śmiercią Jesse. Nigdy nie zapomni o tej umierającej dziewczynie, ale nie będzie też do końca życia robić sobie z tego powodu wyrzutów. Wolała spełnić ostatnie życzenia Jesse.

Usiadła i natarła całe ciało piaskiem. Strumień w dalszym ciągu przelewał się przez otwarte ujście. Wężyca położyła ręce na brzuchu. Przyjemny chłód wody, odprężenie i dotyk uświadomiły jej, że od dawna nikt jej nie dotykał i od dłuższego czasu nie dopuszczała do głosu pożądania. Położyła się znowu na plecach i zaczęła snuć fantazje o Arevinie.

Bosa i naga, z ubraniem przerzuconym przez ramię, Wężyca szła teraz w dół, oddalając się od sadzawki. W połowie drogi do obozowiska zatrzymała się nagle i zaczęła wsłuchiwać w niewyraźne, dobiegające ją dźwięki. Po chwili ciszy znowu je usłyszała — szelest gładkich łusek na skale, oznaczający dźwięk poruszającego się węża. Odwróciła się powoli w stronę, z której płynęły te odgłosy. Z początku nic nie widziała, ale chwilę potem ze skalnej szczeliny wynurzyła się żmija piaskowa. Gad uniósł swoją dziwaczną głowę i na przemian to wysuwał, to chował swój język.

Wężyca poczuła w mózgu słabe ukłucie, które przypomniało jej o poprzedniej przygodzie z tym rodzajem węży. Czekała teraz, aż zwierzę odpełznie od swojej kryjówki. Ta żmija nie miała w sobie eterycznego piękna Mgły ani przyciągających uwagę wzorzystych łusek Piaska. Była po prostu brzydka. Miała brudnobrązową barwę ciała i głowę pełną przypominających duże guzy wybrzuszeń. Należała przy tym do gatunku nieznanego uzdrowicielom, no i mogła okazać się groźna dla ludzi z klanu Arevina. Wężyca powinna złapać taką żmiję właśnie w pobliżu jego obozowiska, ale wtedy o tym nie pomyślała.

Nie zdołała przygotować szczepionki dla klanu Arevina, ponieważ nie wiedziała, na jakie choroby ci ludzie zapadają, a bez takich informacji nie dało się spreparować katalizatora dla Piaska. Kiedy tam wróci, jeśli w ogóle będzie jej to dane, z pewnością się tym zajmie. Teraz zaś może schwytać zbliżającą się do niej żmiję i sporządzić szczepionkę przeciw działaniu jej jadu.