Gabriel siedział na łóżku i obmywał ojcu czoło. Nieco wcześniej nasączony brandy kawałek płótna spadł z jego twarzy na podłogę, ale on go nie podniósł. Nie był już tak blady.
Wężyca podniosła Piaska i pozwoliła mu wsunąć się na ramiona.
— Jeżeli będzie go bardzo bolało albo znowu wzrośnie temperatura… jeżeli cokolwiek zmieni się na gorsze, przyjdźcie po mnie do pokoju. W przeciwnym razie zgłoszę się tutaj rano.
— Dziękuję ci, uzdrowicielko — rzekł Brian.
Wężyca zawahała się na chwilę, mijając Gabriela, ale on nie podniósł wzroku. Jego ojciec leżał spokojnie i ciężko oddychał. Albo już spał, albo właśnie zasypiał.
Wężyca wzruszyła ramionami i opuściła wieżę burmistrza. Wróciła do swojego pokoju, włożyła Piaska do jego przegródki, a potem zeszła na dół do kuchni. Kolejny z licznych i wszędobylskich służących przygotował dla niej kolację. Zjadła ją i poszła do łóżka.
6
Rano burmistrz poczuł się lepiej. Brian czuwał przy nim przez całą noc i wypełniał jego polecenia. Nie robił tego z entuzjazmem, gdyż nie było to w jego stylu, lecz bez zastrzeżeń czy niechęci.
— Czy zostanie blizna? — zapytał burmistrz.
— Tak — odparła zdziwiona Wężyca. — Oczywiście. I to więcej niż jedna. Usunęłam dość dużo tkanki mięśniowej i te miejsca już się nie wypełnią. Mimo to nie będziesz kulał.
— Brian, gdzie jest moja herbata? — Ton głosu burmistrza zdradzał zaniepokojenie odpowiedzią Wężycy.
— Zaraz przyniosę, panie.
Do pokoju wsączył się korzenny aromat. Burmistrz pił swoją herbatę, podczas gdy Wężyca zmieniała opatrunek.
Kiedy wyszła w nienajlepszym humorze, Brian pospieszył za nią na korytarz.
— Uzdrowicielko, proszę mu wybaczyć. On nie jest przyzwyczajony do chorowania. Myśli, że wszystko będzie zawsze toczyć się po jego myśli.
— Zauważyłam.
— To znaczy… On myśli, że jest kaleką… Czuje się tak, jakby sam siebie zdradził… — Brian rozłożył ręce, nie mogąc znaleźć właściwych słów.
Nie tak rzadko zdarzały się przypadki ludzi, którzy sądzili, że choroba się ich nie ima. Wężyca miała już wielu trudnych pacjentów, pragnących wydobrzeć przed czasem i lekceważących potrzebę rekonwalescencji. Najczęściej byli bardzo marudni.
— Nie oznacza to, że ma prawo w ten sposób traktować innych — rzekła Wężyca.
Brian utkwił wzrok w podłodze.
— To dobry człowiek, uzdrowicielko.
Zaczęła żałować, że pozwoliła, by jej gniew i zraniona duma uraziły sługę burmistrza.
— Czy jesteś zobowiązany służyć w tym miejscu?
— Nie! Ależ skąd, uzdrowicielko. Jestem wolny. Burmistrz zakazał niewolnictwa w Podgórzu. Ludzie, którzy przybywają tutaj z niewolnikami, są usuwani z miasta, a ich poddani dostają wybór: wyjeżdżają ze swoimi właścicielami albo zostają i pracują przez cały rok na rzecz miasta. Jeśli zostają, burmistrz kupuje od właścicieli dokumenty tych ludzi.
— Czy tak było z tobą?
Zawahał się, ale w końcu powiedział:
— Niewiele osób wie, że byłem kiedyś niewolnikiem. Oswobodzono mnie jako jednego z pierwszych. Rok później burmistrz podarł moje niewolnicze dokumenty. Miały obowiązywać przez dwadzieścia lat, a ja odsłużyłem tylko pięć. Dopiero wtedy zacząłem mu ufać… jemu i innym. — Wzruszył ramionami. — Więc zostałem.
— Rozumiem, dlaczego masz wobec niego poczucie wdzięczności — powiedziała Wężyca. — Ale nie wynika z tego, że on może rozkazywać ci przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Wczoraj spałem.
— Na fotelu?
Brian uśmiechnął się.
— Postaraj się, żeby teraz ktoś inny przy nim posiedział. A teraz chodź ze mną.
— Potrzebna ci pomoc, uzdrowicielko?
— Nie. Idę do stajni. Ale kiedy ja tam będę, ty możesz uciąć sobie drzemkę.
— Dziękuję, uzdrowicielko. Wolę zostać tutaj.
— Jak sobie życzysz.
Wyszła z rezydencji i minęła dziedziniec. Czuła się dobrze, idąc w chłodnym porannym powietrzu, chociaż schodziła po stromych serpentynach skalistej ścieżki. Rozciągały się teraz przed nią pastwiska burmistrza. Po łące pląsała siwa klacz z wysoko uniesionym łbem i ogonem. Podbiegała na sztywnych nogach do płotu, zatrzymywała się z prychnięciem, a potem pędziła w przeciwnym kierunku. Gdyby klacz miała taką ochotę, mogłaby przeskoczyć niewysokie ogrodzenie, ale najwyraźniej biegała tylko dla zabawy.
Wężyca poszła ścieżką wiodącą do stajni. Kiedy była już blisko, usłyszała odgłos uderzenia, płacz, a chwilę później donośny i gniewny krzyk:
— Dalej do roboty!
Wężyca czym prędzej podbiegła do stajni i gwałtownym ruchem otwarła drzwi. Zmrużyła oczy, gdyż wewnątrz było prawie zupełnie ciemno. Usłyszała szelest siana i poczuła przyjemny zapach czystej stajni. Po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności i zobaczyła szerokie, wyłożone słomą przejście, dwa rzędy boksów i stajennego, który odwrócił się w jej stronę.
— Dzień dobry, uzdrowicielko.
Stajenny był niezwykle mocno zbudowanym mężczyzną, liczącym przynajmniej dwa metry wzrostu. Miał rude, kręcone włosy i jasną brodę.
Wężyca podniosła wzrok, chcąc spojrzeć na jego twarz.
— Co to za hałasy?
— Hałasy? Ja nie… Aha… Ja tylko zwalczam rozkosze lenistwa.
Jego środki zaradcze musiały być nad wyraz skuteczne, gdyż ukarany leń od razu zniknął.
— O tak wczesnej porze lenistwo jest chyba bardzo wskazane — rzekła Wężyca.
— No cóż, my zaczynamy wcześnie. — Poprowadził ją w głąb stajni. — Twoje wierzchowce ulokowałem w tym miejscu. Klacz biega, a kucyk został w środku.
— To dobrze — stwierdziła Wężyca. — Trzeba go jak najszybciej podkuć.
— Posłałem już po kowala. Zjawi się po południu.
— Doskonale.
Wężyca weszła do boksu Wiewióra. Trącił ją nosem i zjadł podany kawałek chleba. Jego sierść błyszczała, a grzywa i ogon były wyczesane.
— Ktoś solidnie się nim zaopiekował.
— Staramy się zadowolić burmistrza i jego gości — odrzekł ogromny mężczyzna.
Stał w pobliżu, gotów spełnić jej życzenia, dopóki Wężyca nie wyszła ze stajni, żeby przyprowadzić do środka swoją klacz. Strzała i Wiewiór musieli na nowo oswajać się z pastwiskiem, ponieważ po długim pobycie na pustyni świeża trawa mogła źle odbić się na ich zdrowiu.
Kiedy wróciła, jadąc na nie osiodłanej Strzale i sterując nią kolanami, stajenny pracował w innej części stajni. Wężyca zsunęła się z klaczy i zaprowadziła ją do boksu.
— Panienko, to moje dzieło, nie jego.
Wystraszona Wężyca odwróciła się, ale ani w boksie, ani w przejściu nie dostrzegła osoby, która wyszeptała te słowa.
— Kto tam? — zapytała. — Gdzie jesteś?
Po powrocie do boksu Wężyca uniosła wzrok i zobaczyła w suficie otwór do wrzucania siana. Wskoczyła na żłób, chwyciła się krawędzi otworu i podciągnęła się aż po brodę, chcąc zajrzeć do góry. Jakaś mała przestraszona postać odskoczyła do tyłu i ukryła się za belą siana.
— Wyjdź — rzekła Wężyca. — Nic ci nie grozi.
Znajdowała się w śmiesznej pozycji — zwisała z sufitu na śródku boksu, a Strzała lizała ją po bucie. Nie miała jednak odpowiedniego podparcia, żeby wciągnąć się na górę.
— Zejdź tutaj — powiedziała i opuściła się na ziemię.