Выбрать главу

Widziała zarysy postaci na strychu, lecz nie dostrzegała rysów twarzy. „To jakiś dzieciak — pomys’lała. — Po prostu mały dzieciak”.

— To nic, panienko — powiedziało dziecko. — On zawsze udaje, że wszystko robi, a są przecież inni, to wszystko. Nieważne…

— Proszę cię, zejdź — powtórzyła Wężyca. — Znakomicie oporządziłeś Strzałę i Wiewióra. Chcę ci podziękować.

— Takie podziękowanie mi wystarczy, panienko.

— Nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Na imię mi Wężyca, a tobie?

Ale dziecka już tam nie było.

Ludzie z miasta — zarówno chorzy, jak i wysłannicy — czekali już na nią, kiedy prowadząc Strzałę, znalazła się na szczycie góry. Nie mogła dziś liczyć na spokojne śniadanie.

Jeszcze przed zapadnięciem zmroku poznała dużą część mieszkańców Podgórza. Pracowała ciężko i pospiesznie przez kilka godzin. Była zadowolona, choć kończąc zajmować się jednym pacjentem i przechodząc do następnego, opadał ją niepokój. Bała się, że kolejny chory może okazać się umierający i, podobnie jak w przypadku Jesse, nie zdoła mu pomóc. Tego dnia nic takiego się jednak nie wydarzyło.

Wieczorem pojechała na Strzale wzdłuż rzeki, w kierunku północnym. Po lewej stronie minęła miasto, kiedy słońce zniknęło już za chmurami, a jego promienie spoczęły na zachodnich szczytach. Podłużne cienie słały się przed nią, gdy dojeżdżała do pastwiska i stajni burmistrza. Jako że nie dostrzegła na miejscu żadnego człowieka, sama zaprowadziła klacz do stajni, rozsiodłała ją i zaczęła szczotkować jej gładką, nakrapianą sierść. Nie spieszyła się z powrotem do rezydencji burmistrza, gdzie panowała atmosfera nieugiętej lojalności i cierpienia.

— Panienko, ty nie powinnaś tego robić. Pozwól mnie. A pani niech idzie na górę.

— Nie. Zejdź na dół — zwróciła się Wężyca do szepczącego głosu. — Możesz mi pomóc. I nie nazywaj mnie „panienką”.

— Niech panienka już idzie, proszę.

Wężyca nie odpowiedziała i dalej szczotkowała klacz. Kiedy nic się nie wydarzyło, pomyślała, że dziecko znowu gdzieś znik-nęło. Następnie usłyszała szelest w składowanym na strychu sianie. Bezwiednie przesunęła szczotką pod włos. Chwilę później dziecko stało już przy niej i łagodnie wyjęło szczotkę z jej dłoni.

— Nie tak, panienko…

— Wężyco…

— …to nie jest zajęcie dla panienki. Co innego z uzdrawianiem.

A ja znam się na czyszczeniu koni.

Wężyca uśmiechnęła się.

Była to dziewczynka w wieku dziewięciu lub dziesięciu lat, drobna i niepozorna. Nawet nie spojrzała na Wężycę. Szczotkowała teraz zmierzwioną sierść klaczy, stojąc tuż przy niej ze wzrokiem utkwionym w bok zwierzęcia. Miała jasnorude włosy i brudne, poobgryzane paznokcie.

— Masz rację — rzekła Wężyca. — Robisz to lepiej niż ja.

Dziewczynka przez moment milczała.

— Oszukałaś mnie — stwierdziła ponurym głosem, nie odwracając się do Wężycy.

— Troszeczkę — przyznała uzdrowicielka. — Musiałem, bo inaczej nie pozwoliłabyś mi podziękować ci twarzą w twarz.

Dziewczynka odwróciła się i objęła Wężycę pełnym oburzenia spojrzeniem.

— W takim razie mi podziękuj! — krzyknęła.

Lewą stronę jej twarzy szpeciła okropna blizna.

„Oparzenie trzeciego stopnia — pomyślała Wężyca. — Biedne dziecko! Gdyby w pobliżu był wtedy jakiś uzdrowiciel, te blizny nie byłyby takie straszne”.

W tej samej chwili dostrzegła siniak na prawym policzku dziewczynki. Uklękła, ale dziecko cofnęło się gwałtownie, odwracając się, żeby ukryć bliznę. Wężyca delikatnie dotknęła sińca.

— Słyszałam, jak stajenny dziś rano na kogoś krzyczał — powiedziała Wężyca. — Na ciebie, prawda? To on cię uderzył.

Dziecko odwróciło się i popatrzyło na uzdrowicielkę szeroko otwartym prawym okiem, bowiem lewe było częściowo pokryte zabliźnioną skórą.

— Nic mi nie jest — oznajmiła dziewczynka. Wyśliznęła się szybko z uścisku Wężycy i wbiegła po drabinie, pogrążając się w ciemności.

— Proszę cię, wróć — krzyknęła Wężyca. Wdrapała się za dziewczynką na strych, ale już jej tam nie znalazła.

Wężyca poszła szybkim krokiem w stronę rezydencji; towarzyszył jej cień, kołyszący się w rytmie niesionej przez nią lampy. Myślała o bezimiennej dziewczynce, która wstydziła się swojego wyglądu. Siniak znajdował się w bardzo niedobrym miejscu — tuż przy skroni. Mimo to dziewczynka nawet nie drgnęła pod dotykiem uzdrowicielki i nie wykazywała objawów wstrząśnienia mózgu. Wężyca nie musiała na razie martwić się o zdrowie małej, ale jej przyszłość stała pod znakiem zapytania.

Chciałaby jakoś pomóc temu dziecku, chociaż wiedziała, że jeśli doprowadzi do ukarania stajennego, to po jej wyjeździe właśnie na dziewczynkę spadną konsekwencje takiego kroku.

Weszła po schodach do pokoju burmistrza.

Brian sprawiał wrażenie wyczerpanego, za to burmistrz wyglądał bardzo dobrze. Opuchlizna prawie zupełnie zeszła już z jego lewej nogi, a ślady po ukąszeniu pokryły się strupami. Przez cały ten czas Brian pilnował jednak, by główna rana była otwarta i czysta.

— Kiedy będę mógł chodzić? — zapytał burmistrz. — Mam obowiązki. Muszę spotykać się z ludźmi. Muszę podejmować decyzje.

— Możesz wstać w każdej chwili — odparła Wężyca — jeżeli chcesz potem poleżeć w łóżku trzy razy dłużej.

— Nalegam jednak…

— Zostań w łóżku — powiedziała zmęczonym głosem Wężyca.

Wiedziała, że jej nie usłucha. Brian jak zwykle wyszedł za nią na korytarz.

— Jeżeli w nocy rany zaczną krwawić, od razu po mnie poślij.

Miała świadomość, że właśnie tak się stanie, jeśli burmistrz już teraz zacznie chodzić, a nie chciała, żeby stary sługa musiał sam radzić sobie z tym problemem.

— Wszystko jest dobrze, prawda? Będzie dobrze?

— Tak, jeśli tylko burmistrz nie będzie się przemęczał. Rany goją się jak należy.

— Dziękuję ci, uzdrowicielko.

— Gdzie jest Gabriel?

— On już tutaj nie przychodzi.

— Brianie, co to za spór między nim a ojcem?

— Przykro mi, uzdrowicielko, ale nie wolno mi o tym mówić.

„Nie wolno, czyli nie chcesz” — pomyślała Wężyca.

Przyglądała się pogrążonej w mroku dolinie. Nie miała jeszcze ochoty iść do łóżka. Jedną z rzeczy, których najbardziej nie lubiła w swoim okresie próbnym, była konieczność samotnego spania. Zbyt wielu ludzi w odwiedzanych przez nią miejscach znało uzdrowicieli tylko ze słyszenia, toteż najczęściej się jej bano. Nawet Are-vin z początku okazywał jej nieufność, a kiedy jego obawy minęły i wzajemny szacunek przerodził się w obopólną sympatię, Wężyca musiała go opuścić. Nie było im dane pobyć razem.

Przycisnęła czoło do chłodnej szyby.

Kiedy po raz pierwszy przemierzyła pustynię, chciała zbadać ten teren, docierając do miejsc, w których uzdrowicieli nigdy albo bardzo długo nie było. Postąpiła zarozumiale, a może i głupio, robiąc to, co jej nauczycielom nie przyszłoby nawet do głowy. Uzdrowicieli było zbyt mało, aby zajmować się ludźmi również po tej stronie pustyni. Jeżeli Wężycy powiedzie się w Mieście, może to wszystko ulegnie zmianie. Kiedy zgłosi się do Centrum, jedyną różnicę między nią a innymi uzdrowicielami stanowić będzie imię Jesse. A jeśli jej się nie uda… Nauczyciele to dobrzy ludzie, tolerujący odmienność i oryginalność, ale Wężyca nie wiedziała, jak zareagują na popełnione przez nią błędy.