— Ty… — Burmistrz wyprostował się i zrobił krok do tyłu.
Natychmiast pojawił się przy nim bezgłośny Brian, który podparł swojego pana, dzięki czemu ten się nie przewrócił. — O czym ona mówi, Ras? Dlaczego ona tak bardzo się boi?
Ras pokręcił głową.
— Niech on to powie! — krzyknęła Melissa, patrząc na burmistrza kątem oka. — Każ mu to powiedzieć!
Burmistrz pokuśtykał do dziewczynki i pochylił się nad nią niezręcznie. Popatrzył jej prosto w oczy. Żadne z nich się nie poruszyło.
— Wiem, że boisz się go, Melisso. Dlaczego on tak bardzo boi się ciebie?
— Bo panienka Wężyca mi wierzy.
Burmistrz wciągnął powietrze do płuc.
— Chciałaś go?
— Nie — wyszeptała.
— Niewdzięczny bachor! — krzyknął Ras. — Złośliwa brzydula! Kto oprócz mnie chciałby ją dotknąć?
Burmistrz zignorował stajennego i ujął w dłonie rękę Melissy.
— Uzdrowicielka jest od teraz twoją opiekunką. Możesz z nią jechać.
— Dziękuję. Dzięki ci, panie.
Burmistrz znowu się wyprostował.
— Brianie, odszukaj w miejskich rejestrach dokumenty tej małej… Usiądź, Ras. Aha, Brianie, wyślij do miasta posłańca. Do naprawiaczy.
— Ty handlarko niewolnikami! — zawył Ras. — A więc tak kradniesz dzieci. Ludzie będą…
— Zamknij się, Ras. — Burmistrz był najwyraźniej wyczerpany, i to nie tylko swoją krótką przechadzką. Jego twarz zbladła. — Nie mogę cię stąd wypędzić. Moim obowiązkiem jest ochrona innych ludzi, innych dzieci. Twoje problemy są teraz moimi i trzeba je jakoś rozwiązać. Porozmawiasz z naprawiaczami?
— Nie potrzebuję naprawiaczy.
— Wolisz udać się do nich dobrowolnie czy życzysz sobie procesu?
Ras usiadł powoli na krześle i po chwili skinął głową.
— Dobrowolnie — powiedział.
Wężyca wstała, cały czas obejmując Melissę, ta zaś trzymała się jej kurczowo, ukrywając głowę w taki sposób, żeby nie było widać blizn. Ruszyły w stronę wyjścia.
— Dziękuję ci, uzdrowicielko — powiedział burmistrz.
— Do widzenia — rzuciła Wężyca i zamknęła za sobą drzwi.
Poszły potem korytarzem w kierunku drugiej wieży.
— Bardzo się bałam — odezwała się Melissa.
— Ja też. Przez kilka chwil myślałam nawet, że będę musiała cię wykraść.
Dziewczynka uniosła wzrok.
— Zrobiłabyś coś takiego?
— Tak.
Melissa przez moment milczała.
— Przepraszam — powiedziała.
— Przepraszasz? Za co?
— Powinnam ci ufać, a nie ufałam. Ale od teraz już będę. I nie będę się już bać.
— Miałaś prawo się bać, Melisso.
— W tej chwili nie czuję strachu i już nigdy go nie poczuję.
Dokąd pojedziemy?
Po raz pierwszy odkąd rozmawiały o Wiewiórze, w głosie małej pojawił się entuzjazm i pewność siebie. Rzeczywiście już się nie bała.
— No cóż — odparła Wężyca. — Powinnaś pojechać do ośrodka uzdrowicieli. Na północ, do domu.
— A ty, panienko?
— Ja przed powrotem do domu muszę jeszcze coś załatwić.
Nie martw się, połowę drogi przebędziesz z Gabrielem. Zabierzesz ze sobą list, no i dostaniesz Wiewióra. Dzięki temu będą wiedzieli, że to ja ciebie przysyłam.
— Wolałabym jechać z tobą.
Wężyca zatrzymała się, widząc, że dziewczynka jest cała roztrzęsiona.
— Uwierz mi, ja też wolałabym cię ze sobą zabrać, ale muszę udać się do Centrum, a tam może być niebezpiecznie.
— Nie boję się żadnych wariatów. A jeśli będziemy razem, możemy na zmianę trzymać straż.
Wężyca zapomniała już o szaleńcu i słowa Melissy sprawiły, że znowu się zaniepokoiła.
— Tak, ten wariat to kolejny problem. Z drugiej strony nadchodzą burze, mamy prawie zimę. Nie wiem, czy uda mi się na czas wrócić. — Poza tym lepiej by się stało, gdyby Melissa zadomowiła się w ośrodku jeszcze przed powrotem Wężycy, gdyż wyprawa do Centrum mogła się przecież nie udać. Gdyby Wężyca musiała opuścić potem ośrodek, dziewczynka mogłaby w nim zostać.
— Nie obchodzą mnie burze — oświadczyła Melissa. — Nie boję się ich.
— Wiem, że się nie boisz, ale nie ma powodu narażać cię na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
Melissa nie odpowiedziała. Wężyca przyklękła i odwróciła dziecko twarzą do siebie.
— Myślisz pewnie, że próbuję się ciebie teraz pozbyć.
Chwilę później Melissa odparła:
— Nie wiem, co o tym myśleć, panienko Wężyco. Mówiłaś, że jeśli stąd wyjadę, będę mogła sama za siebie odpowiadać i robić to, co uznam za dobre. A nie będzie dobrze, jeżeli zostawię cię z wariatem i burzami.
Wężyca przysiadła na piętach.
— To prawda, że tak mówiłam i naprawdę tak myślałam. — Popatrzyła na swoje pokryte bliznami ręce, westchnęła i znowu spojrzała na Melissę. — Powiem ci teraz, jak brzmi prawdziwy powód. Szkoda, że nie zrobiłam tego wcześniej.
— Jaki jest ten powód? — W głosie dziewczynki dało się słyszeć zarówno napięcie, jak i opanowanie. Szykowała się do przyjęcia kolejnej rany. Wężyca potrząsnęła głową.
— Większość uzdrowicieli ma po trzy węże. Ja jednak mam tylko dwa. Zrobiłam coś głupiego i ten trzeci wąż nie żyje.
Opowiedziała Melissie o ludziach Arevina, o Stavinie i jego młodszym ojcu, a także o Trawie.
— Istnieje bardzo niewiele węży snu — powiedziała Wężyca.
— Bardzo trudno je rozmnażać. W gruncie rzeczy nigdy sami do tego nie doprowadzamy, tylko czekamy, aż same się rozmnożą.
Zdobywamy je w sposób podobny do tego, w jaki ja stworzyłam Wiewióra.
— Tym specjalnym lekarstwem? — zapytała Melissa.
— Mniej więcej.
Pozaziemska struktura biologiczna węży nie poddawała się ani transdukcji wirusowej, ani mikrochirurgii. Ziemskie wirusy nie wchodziły w reakcje z substancjami, które węże snu posiadały zamiast DNA. Uzdrowicielom nie udało się wyizolować czegoś w rodzaju wirusa z węży pochodzących spoza ziemi. Nie mogli więc przenieść na inne węże genów odpowiedzialnych za powstawanie jadu i nikomu nie udało się zsyntetyzować setek komponentów składających się na ten jad.
— Stworzyłam Trawę — mówiła Wężyca — i cztery inne węże snu, ale nie mogę ich już więcej tworzyć. Mam za bardzo rozedrgane ręce. Ten sam problem mam z kolanem.
Zastanawiała się czasami, czy przyczyną jej artretyzmu nie były w równym stopniu czynniki psychologiczne, jak fizjologiczne. Może to była reakcja na wielogodzinne przesiadywanie w laboratorium, kiedy to musiała delikatnie manipulować mikropipetą i wytężać wzrok w poszukiwaniu każdego z niezliczonych jąder w komórce pobranej od węża snu. Jako pierwszej uzdrowicielce od wielu lat udała jej się transplantacja materiału genetycznego w niezapło-dnione jajo. Musiała przygotować kilkaset takich jaj, zanim udało jej się przyrządzić Trawę i jej czterech braci. Mimo to pod względem procentowym jej wyniki okazały się lepsze od wszystkich, którzy przed nią podejmowali się tego zadania. Ponieważ nikt nie stwierdził, co wywołuje dojrzewanie węży, uzdrowiciele przechowywali pewną ilość zamrożonych, niezapłodnionych komórek jajowych pobranych z martwych węży. Nikomu jednak nie udało się ich sklonować. Dysponowano również czymś, co prawdopodobnie było zamrożoną spermą tych zwierząt, ale komórki te nie osiągnęły jeszcze dojrzałości i stąd nie mogły zapłodnić jaj, kiedy wkładano je z nimi do jednej probówki.