— To dobrze.
— Jest jeszcze coś, uzdrowicielko.
— Tak?
Podał jej niewielki, ciężki woreczek. W środku pobrzękiwały złote monety. Wężyca popatrzyła pytająco na Briana.
— Twoje wynagrodzenie — powiedział i podał jej pokwitowanie i pióro.
— Czy burmistrz w dalszym ciągu obawia się podejrzeń o handel niewolnikami?
— To całkiem możliwe — odrzekł Brian. — Lepiej mieć się na baczności.
Wężyca poprawiła treść pokwitowania, dopisując słowa: „Przyjęto w imieniu mojej córki jako zapłatę za ujeżdżanie koni”. Podpisała się i oddała dokument służącemu, który przeczytał go powoli.
— Myślę, że tak będzie lepiej — powiedziała. — W ten sposób Melissa zostanie wynagrodzona, a z tego, że jej zapłacono, wynika, że nie była tu niewolnicą.
— Ważniejsze jest to, że ją adoptowałaś — odparł Brian. — To powinno zadowolić burmistrza.
Wężyca wsunęła sakiewkę do kieszeni w siodle i wpuściła Mgłę i Piaska do ich przegródek. Wzruszyła ramionami.
— Dobrze. To nie ma znaczenia. W końcu Melissa może stąd wyjechać.
Dopadły ją nagle czarne myśli — zastanawiała się, czy tak uporczywe i aroganckie narzucanie wszystkim swej woli nie zakłóciło bez potrzeby życia tych ludzi. Miała pewność, że postąpiła słusznie wobec Melissy, przynajmniej uwalniając ją od Rasa. Ale czy teraz będzie lepiej Gabrielowi, burmistrzowi i Rasowi…
Podgórze było miastem bogatym i większość jego mieszkańców sprawiała wrażenie szczęśliwych. Z pewnością cieszyli się większym bezpieczeństwem i dobrobytem niż dwadzieścia lat wcześniej — przed nastaniem rządów obecnego burmistrza. Ale co z tego miały dzieci w jego własnym domu? Wężyca cieszyła się z wyjazdu i z tego, że miasto opuści również Gabriel.
— Uzdrowicielko?
— Tak, Brianie?
Dotknął delikatnie jej ramienia i ruszył w stronę wyjścia.
— Dziękuję.
Kiedy Wężyca się odwróciła, jego już w pokoju nie było. Po chwili Wężyca usłyszała głuche uderzenie wielkiej bramy prowadzącej na dziedziniec zamku. Ponownie wyjrzała przez okno i zobaczyła na dole Gabriela, który dosiadł swojego ogromnego srokacza. Objął spojrzeniem dolinę, a następnie popatrzył na okno sypialni swojego ojca i przez dłuższą chwilę nie odrywał od niego wzroku. Wężyca nie musiała sprawdzać, co dzieje się w drugiej wieży, gdyż po wyrazie twarzy młodzieńca poznała, że jego ojciec w tym oknie się nie ukazał. Gabriel siedział na koniu przygarbiony, po czym wyprostował się i z uspokojonym już obliczem spojrzał w stronę pokoju uzdrowicielki. Dostrzegł ją i uśmiechnął się smutno i niepewnie. Pomachała do niego, a on odwzajemnił gest. Kilka minut później Wężyca zobaczyła, jak srokacz wywijając swoim długim, czarno-białym ogonem, zniknął za ostatnim zakrętem szlaku wiodącego na północ. Na dziedzińcu dał się słyszeć odgłos kopyt innych koni. Melissa jechała na Wiewiórze, prowadząc za uzdę Strzałę. Zamachała do swojej nowej opiekunki. Wężyca uśmiechnęła się, skinęła głową, po czym zarzuciła pakunki na ramię, podniosła torbę z wężami i zeszła na dół do swojej córki.
9
Twarz Arevina owiewał chłodny i rześki wiatr. Młodzieniec delektował się górskim klimatem, w którym nie było kurzu, upału i wszechobecnego piasku. Zatrzymał się na krawędzi przełęczy, stanął obok swojego konia i objął spojrzeniem krainę, w której dorastała Wężyca. Na tych zielonych terenach było zarówno widać, jak i słychać ogromne ilości swobodnie płynącej wody. Rzeka sunęła zakolami środkiem znajdującej się niżej doliny, a nieopodal szlaku tryskało źródło, wylewając wodę na pokrytą mchem skałę. Poczuł jeszcze większy szacunek dla Wężycy. Tutejsi ludzie nie przemieszczali się z miejsca na miejsce — oni tu żyli przez cały rok. Kiedy więc uzdrowicielka wyruszyła na pustynię, nie mogła mieć dużego doświadczenia z trudnymi warunkami klimatycznymi, nie znała jeszcze ogromnych połaci czarnego piasku. On sam nie był przygotowany na trudności, jakie niesie ze sobą życie na pustyni centralnej. Miał tylko stare mapy, z których nie korzystał żaden z żyjących członków jego klanu. Mimo to przeprawił się z ich pomocą na drugą stronę pustyni, trzymając się linii bezpiecznych oaz. Pora roku była już tak późna, że po drodze nie spotkał żywej duszy; nie mógł nikogo zapytać o drogę ani dowiedzieć się czegoś o Wężycy.
Wsiadł na konia i zjechał szlakiem wiodącym prosto do doliny uzdrowicieli.
Zanim dotarł do ludzkich osiedli, natknął się na niezwykły sad. Najbardziej oddalone od drogi drzewa były duże i miały powykręcane gałęzie, najbliższe zaś były bardzo młode, jakby sadzono je wszystkie rok po roku od wielu już lat. W cieniu wylegiwał się czternasto-, może piętnastoletni chłopiec, który jadł właśnie jakiś owoc. Kiedy Arevin się zatrzymał, młodzieniec uniósł wzrok, wstał i ruszył w jego stronę. Arevin popędził konia po trawiastej krawędzi łąki. Spotkali się przy rządku drzew, zasadzonych najpewniej pięć lub sześć lat temu.
— Cześć — powiedział chłopiec. Zerwał jakiś owoc i podał go Arevinowi. — Chcesz gruszkę? Brzoskwinie i wiśnie już się skończyły, a pomarańcze nie są jeszcze dojrzałe.
Arevin zauważył, że każde z drzew rodziło owoce różnego kształtu, choć wszystkie miały takie same liście. Niepewnym ruchem sięgnął po gruszkę, obawiając się nieco, że grunt pod drzewami jest tutaj skażony.
— Bez obawy — powiedział młodzieniec. — To nie jest radioaktywne. W tych okolicach nie ma kraterów.
Słysząc to, Arevin cofnął wyciągniętą rękę. Nie wymówił jeszcze ani jednego słowa, a chłopiec czytał w jego myślach.
— Sam to drzewo zrobiłem, a ja nie używam gorących mutagenów.
Arevin nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Wiedział tylko, że chłopak zapewnia go o nieszkodliwości tych owoców. Wolałby rozumieć tego tubylca tak, jak on rozumiał jego. Ponieważ nie chciał zachować się nieuprzejmie, przyjął podaną mu gruszkę.
— Dziękuję.
Ponieważ młodzieniec patrzył na niego wyczekująco, Arevin ugryzł owoc. Miał słodko-kwaśny smak i był bardzo soczysty.
— Bardzo dobra — powiedział, gryząc ponownie owoc. — Pierwszy raz widzę roślinę, która rodzi cztery różne owoce.
— To mój pierwszy projekt — odparł chłopiec. Wskazał gestem starsze drzewa. — Każdy robi jedno. Może to niezbyt skomplikowane, ale taką tu mamy tradycję.
— Rozumiem — rzekł Arevin.
— Ja jestem Thad.
— Miło mi ciebie poznać. Szukam Wężycy.
— Wężycy! — Thad zmarszczył czoło. — Obawiam się, że przejechałeś szmat drogi nadaremnie. Jej tutaj nie ma. Ma wrócić dopiero za kilka miesięcy.
— Przecież nie mogłem się z nią rozminąć.
Sympatyczna twarz Thada stała się nagle zatroskana.
— To znaczy, że ona jest już w drodze do domu? Co się stało?
Nic jej nie jest?
— Czuła się dobrze, kiedy widziałem ją po raz ostatni.
Gdyby po drodze nic się nie wydarzyło, powinna dotrzeć tutaj długo przed nim. Przemknęły mu przez głowę myśli o wypadkach znacznie groźniejszych niż ukąszenie piaskowej żmii.
— Czy z tobą wszystko w porządku?
Thad stanął przy Arevinie, trzymając go za ramię, by ten nie upadł.
— Tak — odrzekł Arevin rozedrganym głosem.
— Źle się czujesz? Nie ukończyłem jeszcze swojego szkolenia, ale któryś z innych uzdrowicieli może ci pomóc.
— Nie, nie. Nie jestem chory. Nie mogę tylko zrozumieć, jak to się stało, że jestem tu przed nią.
— A dlaczego miałaby wrócić już teraz?