Выбрать главу

Szlak prowadził w dół przez wiecznie zielone lasy, wśród brązowych, powykręcanych pni i ciemnych drzew iglastych, które według legendy nigdy nie rodzą nasion i nigdy nie wysychają. Żywica tych roślin nadawała powietrzu ostry i soczysty zapach.

— Wężyco… — odezwała się Melissa.

— Tak?

— Czy ty… Czy ty jesteś moją matką?

Zaskoczona Wężyca przez chwilę zwlekała z odpowiedzią. Jej ludzie nie zakładali rodzin tak jak inni. Ona sama nigdy nie nazywała nikogo „matką” lub „ojcem”, chociaż wszyscy starsi uzdrowiciele tym właśnie dla niej byli. Głos Melissy był jednak bardzo smutny…

— Wszyscy uzdrowiciele są teraz twoją rodziną — powiedziała Wężyca. — Ale to ja cię adoptowałam, a z tego wynika, że jestem twoją matką.

— To dobrze.

— Ja też się z tego cieszę.

Poniżej wąskiego pasma rzadkiego lasu nie rosło prawie nic oprócz mchu. Chociaż znajdowały się jeszcze wysoko na stromej ścieżce, równie dobrze mogłyby jechać po płaskiej pustyni. Powietrze stawało się coraz bardziej suche i gorące. Kiedy dotarły w końcu do terenów piaszczystych, zatrzymały konie, żeby się przebrać. Wężyca włożyła strój otrzymany od ludzi Arevina, a Melissa przywdziała pustynne ubranie, które kupiły razem w Podgórzu.

Przez cały dzień nikogo nie widziały. Od czasu do czasu Wężyca patrzyła do tyłu przez ramię i rozglądała się czujnie, kiedy przejeżdżały przez wydmy, gdzie ktoś mógł urządzić na nie zasadzkę. Szaleniec jednak się nie pojawił. Wężyca zaczęła się zastanawiać, czy te dwa ataki nie stanowiły tylko zbiegu okoliczności i czy hałasy przy jej obozie po prostu jej się przyśniły. A jeśli ten człowiek był naprawdę szalony, może porzucił już chęć zemsty i zajął się czymś, co bardziej go zaabsorbowało. Mimo to takie rozumowanie nie trafiało jej do przekonania.

Pod wieczór góry zostały daleko za nimi i wznosiły się teraz niczym ściana. Kopyta koni skrzypiały na piasku, ale poza tym otaczała je niczym nie zmącona, wręcz nieziemska cisza. Zapadał zmrok, a one dalej jechały i rozmawiały. Ciężkie chmury przysłoniły księżyc, lecz nieustannie rozjarzone komórki świetlne w lampie Wężycy pozwalały im kontynuować podróż. Lampa zwisała z siodła Strzały i kołysała się w rytm kroków klaczy. Czarny piasek odbijał światło niczym woda. Wiewiór i Strzała szły teraz bardzo blisko siebie. Wężyca i Melissa rozmawiały ze sobą coraz ciszej, a w końcu zupełnie zamilkły.

W określeniu właściwego kierunku przeprawy pomagały im kompas, niewidoczny prawie księżyc, kierunek wiatru i kształty wydm. Wężyca nie mogła jednak wyzbyć się typowego dla podróżujących po pustkowiach strachu, że kręci się w kółko. Odwróciła się w siodle i przez kilkanaście minut wpatrywała się w znajdujący się za nią niewidzialny szlak, ale nie dostrzegła żadnego światła. Były tu same, towarzyszyła im tylko ciemność. Wężyca ponownie się odwróciła.

— Strasznie tu — wyszeptała Melissa.

— Wiem. Wolałabym jechać w dzień.

— Może będzie padać.

— Oby.

Deszcz spadał na pustynię tylko raz na rok albo raz na dwa lata i zdarzało się to najczęściej tuż przed nastaniem zimy. Nasiona puszczały wtedy pędy, ostroziarnisty piasek stawał się miękki i zielony. W ciągu trzech dni delikatne roślinki brązowiały i więdły; zostawiały po sobie nasiona w twardych łupinach, które trwały w tym stanie rok, dwa lub nawet trzy lata — do chwili, gdy deszcz nie przywracał im życia. Tej nocy jednak powietrze było suche i spokojne; nic nie zapowiadało żadnej zmiany.

W oddali zamigotało światełko. Wężyca drzemała właśnie i obudziła się gwałtownie ze snu, w którym gonił ją szaleniec. Zobaczyła zbliżającą się do niej lampę. Do tej pory nie uzmysławiała sobie, jak głęboko przekonana jest o tym, że wariat w dalszym ciągu ją prześladuje. Zawsze czuła, że czai się gdzieś w pobliżu, kierowany swoimi niepojętymi dla niej motywami.

Światło nie pochodziło jednakże z przenośnej lampy, lecz było nieruchome i znajdowało się daleko przed nią. Odgłosy szeleszczących liści dobiegły do Wężycy, niesione słabym wiatrem. Dobywały się z pierwszej oazy na drodze do Centrum.

Było jeszcze przed świtem. Wężyca wyciągnęła rękę i poklepała nią szyję Strzały.

— Już niedaleko — powiedziała.

— Co? — zapytała obudzona nagle Melissa. — Gdzie…

— Wszystko w porządku — zapewniła Wężyca. — Niedługo się zatrzymamy.

— Och. — Melissa rozejrzała się wokół siebie i zamrugała. — Zapomniałam, gdzie jestem.

Dotarły do drzew okalających oazę. Lampa Wężycy oświetlała liście rozpadające się już pod wpływem piasku. Wężyca nie dostrzegła żadnych namiotów; nie usłyszała też odgłosów łudzi bądź zwierząt. Wszyscy członkowie karawany cofnęli się pewnie na bezpieczniejsze tereny górskie.

— Gdzie jest to światło?

— Nie wiem — odparła Wężyca.

Spojrzała na Melissę, ponieważ jej głos zabrzmiał dziwnie — był przytłumiony chustą, którą mała naciągnęła sobie na twarz. Kiedy nikt się nie pojawił, dziewczynka zsunęła zakrycie, jakby sama nie zdawała sobie sprawy, że próbuje ukrywać twarz.

Wężyca zatrzymała Strzałę, zaniepokojona dostrzeżonym wcześniej światłem.

— Popatrz — powiedziała Melissa.

Na czarnym tle wznosiła się kolumna światła. Kiedy podjechały bliżej, Wężyca stwierdziła, że jest to obumarłe drzewo, które ze względu na wodę gnije, a nie usycha. Komórki świetlne wtargnęły do pnia, przekształcając go w błyszczący znak. Wężyca odetchnęła z ulgą.

Jechały dalej, okrążając czarny, nieruchomy staw, aż znalazły się w miejscu, gdzie rosły drzewa mogące dać im schronienie. Kiedy tylko Wężyca ściągnęła cugle, Melissa zeskoczyła na ziemię i zaczęła ściągać siodło Wiewióra. Wężyca zsunęła się ze Strzały bardzo wolno, pomimo bowiem stałego klimatu, jej kolano znowu zrobiło się sztywne. Melissa otarła Wiewióra kępką liści, przemawiając do niego półgłosem. Kilka chwil później wszyscy — ludzie i konie — rozłożyli się na ziemi, żeby przeczekać dzień.

Wężyca pobiegła boso w stronę wody, przeciągając się i ziewając. Dobrze spała przez cały dzień i chciała popływać, zanim wyjadą w dalszą drogę. Było za wcześnie, żeby opuszczać zadrzewione schronienie. Licząc, że znajdzie rosnące jeszcze na gałęziach owoce, Wężyca rozejrzała się wokół siebie, ale mieszkańcy pustyni bardzo dokładnie ogołocili ten teren.

Zaledwie kilka dni wcześniej, po drugiej stronie gór, liście w oazach były soczyste i miękkie, tutaj zaś suche i więdnące. Szeleściły, gdy ich dotykała, i pękały, gdy trzymała je w dłoni.

Stanęła w miejscu, gdzie zaczynała się plaża. Pasmo czarnego piasku miało tylko kilka metrów szerokości, tworząc w ten sposób półkole wokół mikroskopijnej laguny, w której odbijały się zwisające gałęzie. W jednym z bardziej ukrytych zakątków klęczała półnaga Melissa. Pochylała się nad wodą i w milczeniu wpatrywała się w nią. Ślady po uderzeniach Rasa już znikły, na plecach zaś nie miała żadnych ran po poparzeniu. Miała jaśniejszą skórę, niż można było przypuszczać na podstawie opalenizny na rękach i twarzy. Kiedy Wężyca tak na nią patrzyła, Melissa dotknęła powoli tafli ciemnej wody, a spod jej palców rozeszły się drobne fale.