— Możecie liczyć na wdzięczność uzdrowicieli — dodała szybko, gdyż nie wiedziała, co mu się nie spodobało i jak mogłaby to naprawić. — I wszystkich ludzi, którym służymy pomocą.
— Klonować! — powiedział brat Jesse. — Dlaczego uważasz, że pomożemy wam w klonowaniu?
— Myślałam, że ty i Jesse — znowu nie dokończyła w obawie, że jeszcze bardziej go zdenerwuje. — Po prostu zakładałam, że przy waszej zaawansowanej…
— Mówisz o manipulacji genetycznej! — powiedział niespokojnym głosem brat Jesse. — Wykorzystacie naszą wiedzę, żeby produkować potwory.
— Co takiego? — zapytała zdumiona Wężyca.
— Manipulacja genetyczna… bogowie… Mieliśmy już wystarczająco dużo kłopotów z mutacją genów i mielibyśmy wprowadzać ją celowo? Masz szczęście, że nie mogę cię wpuścić, uzdrowicielko.
Musiałbym cię zadenuncjować i już zawsze żyłabyś na wygnaniu z resztą wariatów.
Wężyca wpatrywała się w ekran, na którym zamiast normalnego rozmówcy widniał teraz oskarżyciel. Jeżeli nie był klonem Jesse, to członkowie rodziny musieli od dawna krzyżować się ze sobą i deformacje genetyczne pojawiały się bez sztucznego manipulowania genami. Z jego słów wynikało jednak, że mieszkańcy Miasta nie poprawiali natury w ten sposób.
— Moja rodzina nie będzie mieć żadnych długów wobec wariatki — powiedział, nie patrząc na nią i jednocześnie wykonując dłońmi jakąś niedostrzegalną dla niej czynność. Na półeczce pod ekranem pojawiły się monety. — Weź pieniądze i idź!
— Ludzie spoza Miasta umierają, ponieważ nie dzielicie się swoją wiedzą z innymi — krzyknęła. — To dzięki wam posiadacze niewolników mogą zakładać im srebrne pierścienie. I nie chcecie pomagać kalekom i ludziom z bliznami!
Brat Jesse wpadł we wściekłość.
— Uzdrowicielko… — Urwał i popatrzył na coś znajdującego się za nią. Był przerażony. — Jak śmiesz przychodzić tutaj z odmieńcem? Czy poza Miastem skazują na wygnanie zarówno matkę, jak i dziecko? A ty mi tu prawisz o człowieczeństwie!
— O czym ty mówisz?
— Zachciało ci się regeneracji, a nawet nie wiesz, że mutantów nie da się naprawić! One zawsze wychodzą takie same. — Zaśmiał się gorzko, wręcz histerycznie. — Wróć tam, skąd przyszłaś, uzdrowicielko. Nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
Kiedy tylko obraz zaczął znikać, Wężyca chwyciła monety i rzuciła je w ekran. Zadźwięczały, a jedna z nich utkwiła w panelu ochronnym. Zaskrzypiały jakieś dźwignie, przez co panel nie zamknął się do końca. Wężyca poczuła przekorną satysfakcję.
Odwróciła się od ekranu i Miasta. Chciała wyruszyć na poszukiwanie Melissy, ale ona stała tuż przed nią z twarzą zalaną łzami. Dziewczynka chwyciła ją za rękę i wyciągnęła swoją matkę z niszy.
— Melisso, musimy przygotować sobie jakieś schronienie… — Pomimo wczesnej pory, miała wrażenie, że zbliża się noc. Chmury nie były już szare, tylko czarne i dało się widzieć dwie trąby powietrzne.
— Znalazłam miejsce. — Mówienie przychodziło dziewczynce z trudem; ciągle płakała. — Miałam… Miałam nadzieję, że cię wpuszczą do środka, ale na wszelki wypadek coś znalazłam.
Wężyca poszła za nią, prawie zupełnie oślepiona przez niesiony wiatrem piasek. Strzała i Wiewiór stąpały przy nich niechętnie ze spuszczonymi łbami i stulonymi uszami. Melissa zaprowadziła ją do płytkiej rozpadliny pod skalnym urwiskiem. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, wyjąc, jęcząc i obsypując piaskiem ich twarze.
— One się boją — Melissa próbowała przekrzyczeć wiatr. — Klapki na oczy…
Odsłoniła twarz i zawiązała oczy Wiewióra swoją chustą na głowę. Wężyca uczyniła to samo ze swoją klaczą. Kiedy odkryła usta i nos, wiatr pozbawił ją tchu. Ze łzawiącymi oczami i wstrzymanym oddechem wprowadziła Strzałę do pieczary.
Wiatr nagle przestał wiać. Wężyca z trudem otworzyła oczy. Czuła się, jakby ktoś wsypał jej piasek do płuc. Konie prychały, a kaszlące Wężyca i Melissa próbowały mruganiem usunąć z oczu wszechobecny piasek i wypluć go z ust. Wężycy udało się w końcu oczyścić ubranie, a łzy przeczyściły jej oczy.
Melissa odwinęła chustę z oczu Wiewióra, a potem z płaczem rzuciła mu się na szyję.
— To moja wina — powiedziała. — Zobaczył mnie i nie pozwolił ci wejść.
— Brama była zamknięta — odrzekła Wężyca. — Nie mógł nas wpuścić, nawet gdyby chciał. A dzięki tobie uciekłyśmy przed burzą.
— Ale oni nie chcą twojego powrotu. Przeze mnie.
— Uwierz mi, Melisso, on już wcześniej postanowił nam nie pomagać. Moja prośba go przeraziła. Oni nas nie rozumieją.
— Ale ja go słyszałam. Widziałam, jak na mnie patrzył. Prosiłaś o pomoc dla… dla mnie… a on kazał ci odejść.
Wężyca wolałaby, żeby Melissa nie zrozumiała tej części rozmowy, ponieważ mogłyby się w niej rozbudzić oczekiwania, których nigdy nie udałoby się zrealizować.
— On nie wiedział, że uległaś poparzeniu — tłumaczyła Wężyca. — Poza tym jego to nie interesuje. Szukał pretekstu, żeby się mnie pozbyć.
Melissa, najwyraźniej nieprzekonana, głaskała Wiewióra po szyi, odpięła mu uzdę i zdjęła siodło.
— Jeżeli ktoś tu jest winien — rzekła Wężyca — to właśnie ja. To ja cię tutaj przyprowadziłam… — Cała powaga sytuacji uderzyła ją teraz niczym gwałtowny podmuch wiatru. Słaby błysk komórek świetlnych tylko trochę rozjaśniał panujący w jaskini mrok.
Głos Wężycy był pełen strachu i niepokoju. — To ja nas tutaj przyprowadziłam, a teraz jesteśmy uwięzione w tym miejscu.
Melissa odwróciła się do uzdrowicielki i wzięła ją za rękę.
— Wężyco… Wężyco. Wiedziałam, co może się wydarzyć. Nie kazałaś mi iść ze sobą. Wiedziałam, że tutejsi ludzie są podli i nieuczciwi. Tak mówią wszyscy, którzy z nimi handlują. — Objęła Wężycę, jakby chciała ją pocieszyć.
W pewnej chwili zamarła, konie zarżały. Wężyca usłyszała odgłosy jakiegoś dużego kota. Strzała rzuciła się do przodu i przewróciła uzdrowicielkę. Próbując się podnieść, Wężyca dostrzegła czarną panterę wymachującą ogonem przy wejściu do jaskini. Zwierzę znowu zaryczało, a Strzała zrobiła parę kroków do tyłu, znowu zderzając się z Wężyca. Melissa próbowała wprowadzić Wiewióra w głąb pieczary. Pantera rzuciła się w ich stronę. Wężyca poczuła jej oddech, a gładka sierść zwierzęcia otarła się o jej rękę. Kot skoczył cztery metry w górę i zniknął w jednej ze skalnych szczelin.
Melissa roześmiała się i odetchnęła z ulgą, a Strzała prychnęła głośno ze strachu.
— Dobrzy bogowie — powiedziała Wężyca.
— Słyszałam… Słyszałam, że dzikie zwierzęta tak samo boją się ludzi, jak ludzie ich — rzekła Melissa. — Ale chyba przestanę w to wierzyć.
Wężyca odpięła lampę od siodła Strzały i podniosła ją w stronę szczeliny. Zastanawiała się, czy człowiek zmieściłby się tam, gdzie zniknęła pantera. Dosiadła swojej strachliwej klaczy, a Melissa chwyciła uzdę i próbowała ją uspokoić.
— Co robisz?
Wężyca oparła się o ścianę jaskini, starając się oświetlić skalny korytarz.
— Nie możemy tu zostać — powiedziała. — Umrzemy z głodu i pragnienia. Może to jest przejście do Miasta. — Nie widziała wnętrza szczeliny, gdyż znajdowała się za nisko. Ale pantera właśnie tam zniknęła. Wężyca słyszała odbijający się echem głos, jakby w głębi znajdowało się wiele pomieszczeń. — Albo jakaś inna droga. — Odwróciła się, zsiadła z konia i rozsiodłała swoją klacz.
— Wężyco… — zaczęła miękkim głosem Melissa.