Pod koniec trzeciego dnia niewielkie roślinki rozpadały się już pod kopytami koni. Pustynię pokrywała delikatna, brązowa mgiełka. Od czasu do czasu przez powietrze przelatywały obłoczki pierzastych nasion, a kiedy wiatr był silniejszy, cięższe nasiona przesuwały się po piasku niczym fale. Kiedy nastała noc, Wężyca i Melissa znajdowały się u podnóża gór, zostawiając za sobą czarną i nagą pustynię.
Wróciły w góry, jadąc prosto na zachód, najkrótszą drogą do bezpiecznego schronienia. Wzgórza wznosiły się tutaj łagodniej niż strome skały znajdującego się na dalekiej północy Podgórza. Wjeżdżało się tędy łatwiej, ale też wolniej niż przez północną przełęcz. Na pierwszej grani, jeszcze przed łańcuchem wyższych wzgórz, Melissa zatrzymała Wiewióra, odwróciła się i objęła spojrzeniem coraz ciemniejszą pustynię. Następnie uśmiechnęła się do Wężycy.
— Udało się — powiedziała.
Wężyca również się uśmiechnęła.
— Masz rację — odparła. — Udało się.
Czyste i chłodne powietrze rozwiało jej strach przed burzą. Chmury wisiały bardzo nisko, zniekształcając wygląd nieba. Aż do wiosny nikt nie zobaczy tutaj nawet skrawka błękitu, gwiazd czy księżyca, a dysk słońca będzie coraz to bardziej matowy. Słońce ukryło się teraz za górskimi szczytami, przez co cień Wężycy padał w stronę ciemniejącej piaszczystej równiny. Znajdowały się teraz poza zasięgiem szalejących wiatrów, upału i pozbawionego wody piasku.
Wężyca popędziła Strzałę w kierunku gór, gdzie każda z nich powinna znaleźć swoje miejsce.
Rozglądała się za stosownym miejscem do rozbicia obozu. Jeszcze zanim zeszły bardzo nisko, usłyszała odgłos sączącej się wody. Szlak wiódł przez niewielką nieckę, w której tryskało źródełko; ktoś miał tam już swoje obozowisko, ale było to bardzo dawno temu. Woda podtrzymywała przy życiu kilka karłowatych drzewek i nieco trawy dla koni. Na wydeptanej ziemi w samym środku leżały zwęglone kawałki, lecz drewna na opał nie było. Wężyca wiedziała, że nie można ścinać wiecznie zielonych drzew, choć nie wiedzieli o tym poprzedno obozujący ludzie, którzy pozostawili na zrośniętej już prawie korze ślady po uderzeniach siekiery. Drewno było tu twarde i sprężyste jak stal.
Nocna podróż przez góry była niemal tak trudna, jak dzienna przeprawa przez pustynię. Łatwy powrót z Miasta nie pozwolił do końca wypocząć po trudach całej ekspedycji. Wężyca zsiadła z konia. Zatrzymają się tutaj na noc, a kiedy wzejdzie słońce…
Właśnie, co wtedy? Przez wiele dni tak bardzo się spieszyła, zmagając się z chorobami, śmiercią lub piaskiem, że musiała teraz przystanąć, aby pojąć, iż pośpiech nie jest już konieczny; nie było potrzeby pędzić z miejsca na miejsce, niewiele sypiając i budząc się nerwowo o wschodzie lub zachodzie słońca. Czekał na nią ośrodek uzdrowicieli, o którym nie wiedziała, czy w dalszym ciągu będzie jej domem, kiedy już się tam znajdzie. Przywoziła ze sobą serię porażek, złe wiadomości i jedną żmiję piaskową, która mogła okazać się zupełnie nieprzydatna. Odwiązała torbę z wężami i położyła ją łagodnie na ziemi.
Po wyczyszczeniu koni Melissa uklękła przy bagażach i wyjęła jedzenie i palnik parafinowy. Po raz pierwszy od wyjazdu matka z córką rozbiły normalne obozowisko. Wężyca przysiadła na piętach, by pomóc dziewczynce w przygotowaniu kolacji.
— Sama to zrobię — powiedziała Melissa. — Odpocznij.
— To chyba nie tak powinno być — rzekła Wężyca.
— Ja nie mam nic przeciwko temu.
— Nie o to chodzi.
— Lubię ci pomagać — odparła Melissa.
Wężyca położyła ręce na ramionach dziewczynki, nie skłaniając jej wszakże, by się odwróciła.
— Wiem. Ale ja też chciałabym ci pomagać.
Palce Melissy zajęte były sprzączkami i rzemykami.
— To nie jest właściwe — powiedziała po chwili. — Ty jesteś uzdrowicielką, a ja… ja pracuję w stajni. To ja powinnam cię obsługiwać.
— Kto powiedział, że uzdrowiciele mają większe prawa niż ludzie pracujący w stajni? Jesteś moją córką, jesteśmy w układzie partnerskim.
Melissa rzuciła się na matkę i mocno ją objęła, wtulając twarz w jej koszulę. Wężyca otoczyła ją ramionami i kołysała łagodnie, jakby dziewczynka była malutkim dzieckiem.
Kilka minut później Melissa oderwała się od Wężycy, odzyskała samokontrolę i odwróciła wzrok, najwyraźniej zakłopotana.
— Nie chcę próżnować.
— A miałaś kiedyś taką możliwość?
Melissa wzruszyła ramionami.
— Możemy to robić na zmianę — rzekła Wężyca — albo codziennie ustalać zakres obowiązków. Co wolisz?
Melissa uśmiechnęła się z poczuciem ulgi.
— Będziemy codziennie się dzielić. — Rozejrzała się wokół siebie, jakby dopiero teraz dostrzegła istnienie obozowiska. — Może tam dalej jest jakieś drewno na opał. No i przyda się trochę wody. — Sięgnęła po bukłak i worek na drewno.
Wężyca wzięła od niej bukłak.
— Spotkajmy się tutaj za kilka minut. Jeżeli niczego nie znajdziesz, nie szukaj za długo. To, co spadnie zimą, zostaje pewnie zużyte przez pierwszych wiosennych podróżników.
Teren ich obozowiska wyglądał tak, jakby nikogo nie było tam przez wiele lat; unosiła się aura całkowitej samotności i opuszczenia.
Woda ze źródła przepływała tuż obok obozu i Wężyca udała się w górę strumienia. Zatrzymała się w pobliżu miejsca, z którego wypływała woda, położyła bukłak i wdrapała się na ogromny kamień, skąd rozciągał się widok na okoliczne tereny. Nie dostrzegła nikogo — ani koni, ani ludzi, żadnych obozowisk i dymu. Chciała uwierzyć, że szaleniec już jej nie prześladuje albo że w rzeczywistości nigdy nie istniał. Pewnie spotkała jednego wariata, a ten drugi byl tylko niekompetentnym złodziejem. Gdyby zaś była to jedna osoba, nie natknęła się na nią przecież od ulicznej bójki w Podgórzu. Wprawdzie od tego zdarzenia minęło niewiele czasu, ale to chyba powinno wystarczyć.
Zeskoczyła na ziemię i zanurzyła bukłak w srebrzystej wodzie, która bulgocząc i przelewając się po rękach uzdrowicielki, wypełniła puste naczynie. Skórzana torba wybrzuszyła się. Wężyca zamknęła otwór i przewiesiła bukłak przez ramię.
Melissa nie wróciła jeszcze do obozu. Wężyca krzątała się jeszcze przez kilka minut, przyrządzając kolację z suchego prowiantu, który nie zmienił wyglądu nawet po wymoczeniu go w wodzie. Jedzenie smakowało tak samo, łatwiej jednak było je teraz ugryźć. Wężyca rozwinęła koce i otworzyła torbę z wężami, lecz Mgła z niej nie wypełzła. Po każdej długiej przeprawie kobra lubiła pozostawać w swojej przegródce i robiła się nerwowa, jeśli cokolwiek mąciło jej spokój. Uzdrowicielka nie umiała dodać sobie otuchy, powtarzając w myśli, że jej córka jest silna i niezależna. Nie otworzyła zatem przegródki Piaska i nie zajrzała do piaskowej żmii, tylko ponownie zamknęła torbę i wstała, żeby zawołać Melissę. Strzała i Wiewiór spłoszyły się nagle, prychając ze strachu, po czym rozległ się przerażony i ostrzegawczy krzyk dziewczynki:
— Wężyco! Uważaj!
Z pobliskiego zbocza posypały się kamienie i ziemia, a Wężyca rzuciła się w tamtą stronę z nożem przygotowanym do obrony. Okrążyła wielki głaz i zatrzymała się.
Melissa szamotała się w uścisku wysokiej, trupio bladej postaci w pustynnym stroju. Napastnik jedną ręką zasłaniał dziewczynce usta, a drugą przytrzymywał jej ręce. Mała próbowała mu się wyrwać, ale on nie reagował na to ani bólem, ani złością.
— Powiedz jej, żeby przestała — powiedział. — Nie zrobię jej krzywdy.
Mówił z trudem i niewyraźnie, jakby był czymś odurzony. Jego ubranie było brudne i podarte, a włosy sterczały na wszystkie strony. Tęczówki oczu wydawały się jeszcze bledsze od nabiegłych krwią białek, nadając mu wręcz nieludzki wygląd. Wężyca od razu rozpoznała w nim owego szaleńca, nawet zanim dostrzegła pierścień, którym rozciął jej czoło na ulicy Podgórza.