Выбрать главу

Wężyca przyjrzała się uważnie. Pośród ciemnych włosków na brodzie mężczyzny znajdowało się wiele drobnych, podwójnych blizn rozmieszczonych wokół arterii szyjnych. Cofnęła się, wystraszona. Były to ślady po ukąszeniach węża snu, ale Wężyca nie umiała sobie nawet wyobrazić choroby, której potworność wymagałaby aż takich ilości jadu, a zarazem nie zabiłaby cierpiącego na nią człowieka. Każda z tych blizn pochodziła z innego okresu — niektóre były stare i białe, inne zaś świeże, różowe i błyszczące. Te ostatnie musiały powstać tuż przed pierwszym atakiem szaleńca na jej obozowisko.

— Teraz rozumiesz?

— Nie — odparła Wężyca. — Nie rozumiem. Co się stało…

— Urwała i zmarszczyła brwi. — Byłeś uzdrowicielem? — Było to jednak niemożliwe. Musiałaby go znać albo przynajmniej wiedzieć o jego istnieniu. Poza tym jad z węża snu nie stanowił dla uzdrowiciela większego zagrożenia niż jad innych węży.

Nie znajdowała żadnego powodu, by przez tak długi okres aplikować komuś jad z węża snu. Przez tego człowieka wielu ludzi musiało umierać w ogromnych mękach, niezależnie od tego, kim lub czym był.

Mężczyzna pokręcił głową i znowu opadł na ziemię.

— Nie, żadnym uzdrowicielem… nie ja. W pękniętej kopule uzdrowiciele są nam niepotrzebni.

Wężyca czekała na ciąg dalszy; nie chciała, by zmienił temat. Szaleniec oblizał usta i powiedział:

— Wody… proszę.

Przyłożyła bukłak do jego ust, a on pił z niego łapczywie, nie rozlewając już wody jak poprzednio. Znowu próbował się podnieść, ale łokieć odmówił mu posłuszeństwa i mężczyzna dalej leżał nieruchomo, nic już nie mówiąc. Wężyca straciła cierpliwość.

— Dlaczego masz tak wiele śladów po ukąszeniach węża snu?

Popatrzył na nią bladymi, przekrwionymi oczami.

— Bo byłem dobrym i pożytecznym suplikantem i przynosiłem wiele skarbów do naszej pękniętej kopuły. Często mnie nagradzano.

— Nagradzano?

Twarz mężczyzny złagodniała.

— O tak. — Jego oczy stały się mętne, jakby przebijał spójrżeniem uzdrowicielkę i patrzył gdzieś dalej. — Szczęściem, zapomnieniem i rzeczywistością snów.

Zamknął oczy i nie chciał nic więcej powiedzieć, nawet gdy Wężyca mocno go szturchnęła.

Poszła potem do Melissy, która po drugiej stronie obozowiska znalazła kilka suchych gałęzi, i siedziała przy ognisku, czekając, aż Wężyca przyjdzie opowiedzieć jej, co się wydarzyło.

— Ktoś ma węża snu — powiedziała Wężyca. — I używa jadu jak narkotyku.

— To głupie — odparła Melissa. — Dlaczego nie używają tego, co tutaj rośnie? Przecież tego jest pełno.

— Nie wiem — rzekła Wężyca. — Ja sama nie wiem, jakie uczucie wywołuje jad. Chciałabym tylko wiedzieć, skąd mają węża snu. Nie dał im go żaden uzdrowiciel, a już na pewno nie z własnej woli.

Melissa pomieszała zupę. Światło płomieni nadało złotawą barwę jej rudym włosom.

— Wężyco — odezwała się po chwili. — Kiedy tamtej nocy przyszłaś do stajni… po walce z tym człowiekiem… on by cię zabił, gdybyś się nie broniła. A gdyby to było możliwe, dzisiaj zabiłby mnie. Jeżeli on ma przyjaciół, którzy postanowili odebrać uzdrowicielowi węża snu…

— Wiem. — Zabić uzdrowiciela dla węża snu? Trudno było to sobie wyobrazić. Wężyca rysowała na ziemi bezsensowne wzorki. — Tylko takie wyjaśnienie ma jakiś sens.

Zjadły kolację. Szaleniec pogrążył się w głębokim śnie i nie można go było nakarmić, choć wbrew jego sugestiom bynajmniej nie umierał. Przeciwnie — pod swoimi brudnymi szmatami sprawiał wrażenie zaskakująco zdrowego; był wprawdzie chudy, ale dysponował odpowiednim umięśnieniem, a jego skóra nie wykazywała oznak niedożywienia. Bez wątpienia był bardzo silny.

„Ale przecież uzdrowiciele — pomyślała Wężyca — noszą węże snu nie po to, żeby ich jadem zabijać czy żeby na zawsze usunąć niebezpieczeństwo śmierci. Jad pomaga tylko w przejściu od życia do śmierci i pomaga umierającemu zaakceptować swój stan”.

Wraz z upływem czasu szaleniec z pewnością sam doprowadziłby się do śmierci. Wężyca nie chciała jednak mu na to pozwolić, zanim nie dowie się, skąd ten człowiek pochodzi i co się tam wydarzyło. Nie miała również zamiaru czuwać przy nim na zmianę z Melissą. Obie musiały się porządnie wyspać.

Ramiona szaleńca były równie zwiotczałe, jak jego postrzępiony strój pustynny. Wężyca założyła jego ręce za głowę i przywiązała nadgarstki do siodła. W ten sposób nie mógł się bezgłośnie podnieść. Wieczór stał się chłodnawy, toteż uzdrowicielka przykryła mężczyznę kocem, a następnie wraz z Melissą rozłożyły swoje posłanie i zasnęły.

Wężyca obudziła się koło północy. Ognisko już zgasło i w całym obozie panowała nieprzenikniona ciemność. Leżała nieruchomo, czekając, aż szaleniec spróbuje się wyswobodzić.

Melissą krzyknęła coś przez sen. Wężyca po omacku przysunęła się do córki i dotknęła jej ramienia. Usiadła przy niej i zaczęła głaskać ją po włosach i twarzy.

— Już dobrze, Melisso — wyszeptała. — Obudź się, to tylko zły sen.

Po chwili Melissą siedziała już zupełnie wyprostowana.

— Co…

— To ja, Wężyca. To tylko nocny koszmar.

Głos Melissy drżał.

— Myślałam, że jestem znowu w Podgórzu — powiedziała. — Myślałam, że Ras…

Wężyca objęła ją i dalej głaskała po miękkich, kręconych włosach.

— Już dobrze. Nigdy nie będziesz musiała tam wrócić.

Poczuła, że dziewczynka kiwnęła głową.

— Chcesz, żebym została tutaj, przy tobie? — zapytała Wężyca. — A może to znowu wywoła koszmary?

Melissą zawahała się.

— Proszę cię, zostań — szepnęła.

Wężyca położyła się obok i naciągnęła koce. Noc zrobiła się chłodna, ale Wężyca cieszyła się, że nie jest już na pustyni, gdzie ziemia nawet w nocy zachowywała część dziennych upałów. Me-lissa przytuliła się do matki.

Było zupełnie ciemno. Po oddechu Melissy dało się poznać, że mała znowu zapadła w sen. Może przed chwilą do końca się nie przebudziła. Wężyca przed dłuższy czas czuwała. Słyszała gardłowy oddech szaleńca, który chwilami brzmiał jak chrapanie. Słyszała również wodę ze źródełka i wyczuwała wibrację kopyt Strzały i Wiewióra, zmieniających pozycję na twardo ubitej ziemi. Czuła pod sobą ten nieustępliwy grunt, a nad sobą nie widziała ani gwiazd, ani księżyca.

Głos szaleńca zabrzmiał głośno i płaczliwie, lecz znacznie silniej niż minionego wieczoru.

— Pozwól mi wstać. Rozwiąż mnie. Chcesz mnie torturować, aż umrę? Muszę się wysikać. Chce mi się pić.

Wężyca odrzuciła koce i wstała. Zamierzała dać mu najpierw wody, ale stwierdziła, że nie pozwoli budzić się tak gwałtownie o świcie. Wstała, przeciągnęła się, ziewnęła, a następnie zamachała do Melissy, która stała między Strzałą i Wiewiórem. Konie domagały się śniadania, a dziewczynka roześmiała się i również zamachała do uzdrowicielki.

Mężczyzna próbował oswobodzić się z więzów.

— No co? Pozwolisz mi wstać?

— Za moment.

Skorzystała z prowizorycznej toalety, którą wcześniej wykopały za krzakami, a potem poszła do źródełka, by obmyć twarz. Wolałaby się wykąpać, ale było tutaj za mało wody i nie chciała, by szaleniec zbyt długo na nią czekał. Wróciła do obozowiska i rozwiązała rzemyki na jego nadgarstkach. Usiadł, pocierając ręce i mamrocząc coś pod nosem. Następnie wstał i skierował się w stronę krzaków.

— Nie mam zamiaru naruszać twojej prywatności — rzekła Wężyca — ale wolałabym cię widzieć.