Выбрать главу

Mimowolnie zapadł w drzemkę i obudził się dopiero wtedy, gdy kopyta jego konia zabrzęczały o miejski bruk. Nic się tutaj się działo, toteż Arevin jechał dalej, aż dotarł w końcu do centrum miasta, gdzie znajdowały się tawerny i inne lokale rozrywkowe. W okolicy było jasno jak w dzień, a ludzie zachowywali się tak, jakby zmierzch jeszcze nie zapadł. Przez wejściem do jednej z tawern dostrzegł kilku obejmujących się robotników, którzy śpiewali, wyraźnie fałszując. Ponieważ tawerna bezpośrednio przylegała do gospody, Arevin zatrzymał się i zsiadł z konia. Sugestie Thada, by pytać o Wężycę właśnie w gospodach, wydawały mu się bardzo rozsądne, choć jak dotąd żaden z właścicieli tych przybytków nie dysponował wiedzą na temat uzdrowicielki.

Arevin wszedł do tawerny. Śpiewacy ciągle zagłuszali akompaniament, którym była prawdopodobnie melodia grana na flecie przez jakąś kobietę. Oparła teraz swój instrument na kolanie i upiła z glinianego kubka trochę piwa. Po całym pomieszczeniu unosił się przyjemny zapach drożdży.

Biesiadnicy rozpoczęli kolejną pieśń, ale śpiewająca kontraltem kobieta urwała nagle i wlepiła wzrok w Arevina. Spojrzał na nią jeden z mężczyzn, a potem jego towarzysze i pieśń powoli wygasła. Wszyscy patrzyli na przybysza. Melodia grana przez flecistkę rozbrzmiewała jeszcze przez moment, ale i ona po chwili zamarła. Uwaga wszystkich obecnych skupiła się na Arevinie.

— Pozdrawiam was — wygłosił powitalną formułkę. — Chciałbym, jeżeli to możliwe, rozmawiać z właścicielem.

Nikt się nie poruszył. Po chwili główna śpiewaczka zerwała się gwałtownie na nogi, przewracając stołek.

— Sprawdzę… Sprawdzę… Może ją znajdę… — Zniknęła w korytarzu za kotarą.

Wszyscy milczeli, nawet barman. Arevin nie wiedział, co powiedzieć. Nie był chyba aż tak brudny, by wprawić tym w osłupienie mieszkańców miasta, w którym często przecież bywali handlarze. Mógł tylko patrzeć na nich, a oni na niego, i dalej milczeć. Może znowu zaczną śpiewać albo pić piwo. Może go nim poczęstują.

Nic jednak się nie stało. Arevin dalej czekał.

Czuł się niezręcznie. Zrobił krok do przodu, chciał rozładować napięcie, zachowując się tak, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Ale kiedy tylko się poruszył, każdy z obecnych wstrzymał oddech i wzdrygnął się w obawie przed kontaktem z przybyszem. To już nie było przyglądanie się obcemu człowiekowi, tylko oczekiwanie na wrogie posunięcie gościa. Rozległ się jakiś szept, którego brzmienie było złowieszcze.

Po chwili rozchyliła się kotara zasłaniająca korytarz i w tym zacienionym miejscu pojawiła się jakaś wysoka postać. Zrobiła kilka kroków do przodu i spojrzała Arevinowi w oczy bez cienia strachu.

— Chciałeś ze mną rozmawiać?

Była równie wysoka jak Arevin, elegancka, o surowym obliczu. Nie uśmiechnęła się. Mieszkańcy terenów górskich dość szybko ujawniali swoje uczucia, toteż Arevin zaczął się zastanawiać, czy nie wtargnął przypadkiem do prywatnego domu. Być może złamał jakiś nie znany mu obyczaj.

— Tak — odpowiedział. — Szukam uzdrowicielki o imieniu Wężyca. Myślałem, że znajdę ją w twoim mieście.

— Dlaczego uważasz, że znajdziesz ją tutaj?

„Jeżeli wszystkich przybyszów traktuje się tutaj w ten sposób — pomyślał Arevin — to jakim cudem Podgórzanom tak dobrze się wiedzie?”

— Jeżeli nie ma jej tutaj, to pewnie w ogóle nie dojechała do gór… Musi być ciągle na zachodniej pustyni. Nadciągają burze…

— Dlaczego jej szukasz?

Arevin pozwolił sobie na lekkie zmarszczenie brwi, ponieważ zadane mu pytanie wykraczało poza granice dobrego wychowania.

— To chyba tylko moja sprawa — odparł Arevin. — Jeżeli nie mogę liczyć w tym domu na uprzejme przyjęcie, pójdę szukać gdzie indziej.

Odwrócił się i prawie wpadł na dwoje ludzi z jakimiś symbolami na kołnierzach. Trzymali w rękach łańcuchy.

— Pójdziesz z nami, jeśli łaska — rzekła kobieta.

— Z jakiego powodu?

— Podejrzenie o dokonanie napadu — odparł mężczyzna.

Arevin popatrzył na niego ze zdumieniem.

— Napadu? Przyjechałem tu ledwie kilka minut temu.

— Do tego dopiero dojdziemy — powiedziała kobieta. Sięgnęła po ręce Arevina, żeby założyć mu kajdanki. Próbował gwałtownie się jej wyrwać, ale nadaremnie. Dołączył do niej mężczyzna i po chwili cała trójka szamotała się bezładnie, a reszta obecnych swoimi okrzykami popierała akcję zniewolenia przybysza. Arevin uderzył każdego z napastników i udało mu się prawie podnieść z podłogi, kiedy poczuł silne uderzenie w skroń. Ugięły się pod nim kolana i osunął się na ziemię.

Obudził się w niewielkim, kamiennym pomieszczeniu z jednym, wysoko umieszczonym oknem. Poczuł ostry ból głowy. Zupełnie nie pojmował tego, co mu się przydarzyło, ponieważ handlujący z jego klanem ludzie opisywali Podgórze jako miejsce dbające o sprawiedliwość. Niewykluczone, że ci bandyci atakowali tylko samotnych podróżnych, nie nastając na dobrze strzeżone karawany.

Zabrano mu pas z nożem i pieniędzmi. Nie wiedział, dlaczego nie leży teraz martwy w jakimś ciemnym zaułku. Ale przynajmniej zdjęto mu kajdany.

Usiadł powoli, ponieważ każdy ruch przyprawiał go o zawroty głowy. Rozejrzał się dokoła. Usłyszał kroki na korytarzu, wstał, zachwiał się i podciągnął, żeby wyjrzeć przez kraty w niewielkim otworze w drzwiach. Kroki oddaliły się i przeszły w bieg.

— To tak traktujecie tutaj gości? — krzyknął Arevin. Niełatwo było wyprowadzić go z równowagi, ale tym razem się rozzłościł.

Nikt nie odpowiedział. Zwolnił uchwyt na kratach i upadł na podłogę. Za otworem w drzwiach widniała tylko kolejna kamienna ściana. Okno znajdowało się za wysoko i nie mógł przez nie wyjrzeć, nawet gdyby przysunął do niego ciężkie łóżko. Wpadające do środka słoneczne światło odbijało się od jednej ze ścian.

Ktoś zabrał jego ubranie i buty, zostawiając jedynie długie spodnie dojazdy konnej. Arevin powoli się uspokoił i nastawił na długie oczekiwanie.

Do jego celi zbliżał się ktoś niepewnym krokiem — być może kulejąc i wspierając się na lasce. Tym razem Arevin się nie poruszył.

W zamku zazgrzytał klucz i drzwi się otwarły. Najpierw ostrożnie weszli strażnicy, mający na sobie takie same symbole, jak ci, którzy napadli go minionego wieczoru. Arevin ze zdziwieniem stwierdził, że jest ich aż trzech, a przecież wczoraj nie poradził sobie nawet z dwoma. Wcześniej rzadko zdarzało mu się walczyć. Dorośli w jego klanie łagodnie rozdzielali bijące się ze sobą dzieci, skłaniając je do rozstrzygania wszelkich sporów za pomocą słów.

Do celi wszedł teraz ogromny, ciemnowłosy mężczyzna w towarzystwie wspierającego go sługi. Arevin nie wstał na przywitanie. Przez kilka minut patrzyli na siebie w milczeniu.

— Uzdrowicielce nic nie grozi, przynajmniej z twojej strony — powiedział ciemnowłosy mężczyzna. Pomocnik opuścił go na moment, żeby wciągnąć krzesło z korytarza. Kiedy usiadł, Arevin stwierdził, że nie jest chromy, tylko ranny, na prawej nodze miał bowiem grubą warstwę bandaży.

— Tobie również pomogła — powiedział Arevin. — Dlaczego więc atakujesz tych, którzy chcą ją znaleźć?

— Świetnie udajesz, że nie jesteś szaleńcem. Ale sądzę, że po kilku dniach obserwacji, znowu zaczniesz wariować.

— Bez wątpienia zwariuję, jeśli zostawicie mnie tu na dłuższy czas — rzekł Arevin.

— Myślisz, że wypuścimy cię, żebyś mógł znowu prześladować uzdrowicielkę?

— Ona tu jest? — zapytał niespokojnie Arevin, porzucając wcześniejszą powściągliwość. — Jeżeli widzieliście ją tutaj, to znaczy, że zdołała bezpiecznie przedostać się przez pustynię.