Выбрать главу

Burmistrz wyszedł, kulejąc, z ciemnego narożnika pokoju. Tym razem Brian pomógł Arevinowi i po chwili kajdany opadły z brzękiem na podłogę.

— Musiałem mieć lepszą gwarancję niż tylko siniaki i pierścienie — rzekł burmistrz. — Teraz ci wierzę.

Arevin słyszał te słowa, ale nie docierało do niego ich znacznie. Wiedział już, że Węźycy tutaj nie ma. Nie zgodziłaby się przecież na udział w tej farsie.

— Gdzie ona jest? — wyszeptał.

— Wyjechała. Do Miasta. Do Centrum.

Arevin siedział na luksusowej kanapie w jednym z gościnnych pokoi burmistrza. W tym samym pomieszczeniu mieszkała wcześniej Wężyca, ale Arevin nie wyczuwał tu jej obecności.

Za rozsuniętymi zasłonami panowała ciemność. Arevin nie poruszył się od chwili, gdy zasiadł w swoim punkcie obserwacyjnym, skąd spoglądał na wschodnią pustynię i na przetaczające się nad nią burzowe chmury. Mordercze wiatry zamieniały ostre ziarenka piasku w śmiercionośną broń. Pośród takiej burzy nie ochroni go ani pustynny strój, ani odwaga czy desperacja. Po kilku sekundach na pustyni będzie już martwy, a kilkadziesiąt minut później zostanie po nim tylko szkielet. Wiosną zaś wszelki ślad po nim zaginie.

Jeżeli Wężyca była jeszcze na pustyni, najpewniej już nie żyła.

Nie uronił ani jednej łzy. Gdyby miał pewność, że umarła, bez wątpienia by się rozpłakał. Nie wierzył jednak w jej śmierć. Zastanawiał się, czy nie zachowuje się głupio, uważając, że gdyby Wężyca naprawdę nie żyła, on musiałby o tym wiedzieć. Wcześniej myślał o sobie różne rzeczy, ale nigdy nie uważał się za głupca. Starszy brat Stavina, a zarazem kuzyn Arevina, zawsze wiedział, kiedy któreś z dzieci jest chore; właśnie dlatego wrócił kiedyś ze swoim stadem o cały miesiąc wcześniej. Ze Stavinem łączyły Are-vina więzy rodzinnej miłości, ale nie krwi. Wierzył jednak głęboko, że on sam również posiada takie umiejętności.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Proszę — powiedział niechętnie Arevin.

Do pokoju weszła Larril — służąca, która odegrała rolę Wężycy.

— Dobrze się czujesz?

— Tak.

— Masz ochotę na kolację?

— Myślałem, że ona jest bezpieczna — rzekł Arevin. — Ale jest na pustyni, a właśnie zaczęły się burze.

— Miała dość czasu, żeby dotrzeć do Centrum — odparła Larril. — Wyjechała stąd wiele dni temu.

— Dużo słyszałem o Mieście — powiedział Arevin. — Jego mieszkańcy bywają okrutni. A jeśli jej nie wpuszczą?

— Miała jeszcze czas, żeby tu wrócić.

— Ale nie wróciła. Nikt jej nie widział. Gdyby tu była, wszyscy by o tym wiedzieli.

Arevin uznał, że milczenie służącej oznacza zgodę. Oboje patrzyli ponuro przez okno.

— Może… — zaczęła Larril i urwała.

— Co?

— Może powinieneś odpocząć i poczekać na nią tutaj. Szukałeś już w tylu miejscach…

— Nie to chciałaś powiedzieć.

— Nie…

— Powiedz mi, proszę…

— Jest jeszcze jedna przełęcz, na południu. Nikt już z niej nie korzysta. Ale znajduje się bliżej Centrum niż my.

— Masz rację — odparł powoli, usiłując odtworzyć w myślach wygląd mapy. — Czy ona mogła tam pojechać?

— Pewnie słyszałeś to wiele razy.

— Tak.

— Przepraszam.

— Dziękuję ci — rzekł Arevin. — Albo tę przełęcz odnajdę, albo stracę wszelką nadzieję. Jutro tam pojadę. — Wzruszył ramionami. — Próbowałem już na nią czekać, ale mi się to nie udało. Gdybym jeszcze raz spróbował się na to zdobyć, zamieniłbym się w tego waszego wariata. Jestem ci zobowiązany.

Larril odwróciła wzrok.

— Wszyscy mieszkańcy tego domu mają wobec ciebie dług wdzięczności i nigdy nie zdołają go spłacić.

— Nieważne — powiedział. — Już zapomniałem.

To najwyraźniej ją pocieszyło. Arevin znowu wyjrzał przez okno.

— Uzdrowicielka była dla mnie bardzo dobra, a ty jesteś jej przyjacielem — rzekła Larril. — Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić?

— Nie — odparł Arevin. — Nic.

Zawahała się, odwróciła i wyszła z pokoju. Chwilę później Are-vin zdał sobie sprawę, że nie usłyszał zamykania drzwi. Obejrzał się przez ramię i w tym momencie drzwi się zatrzasnęły.

Szaleniec w dalszym ciągu nie pamiętał — bądź nie chciał pamiętać — swojego imienia.

„A może — pomyślała Wężyca — wywodzi się z takiego samego klanu jak Arevin i nie podaje swojego imienia obcym”.

Wężyca nie umiała sobie wyobrazić tego człowieka w klanie Arevina. Tamci ludzie byli stateczni i opanowani, wariatowi zaś brakowało samodzielności i samokontroli. W jednej chwili dziękował jej za przyrzeczonego węża snu, w drugiej płakał i jęczał, że jest już martwy, bo Północny na pewno go zabije. Uciszanie go nie dawało rezultatu.

Wężyca cieszyła się, że wrócili w góry, gdzie można było podróżować w dzień. Poranek był chłodny i nastrojowy; jechali wąskim szlakiem pokrytym gęstą mgłą, w której konie posuwały się niczym w wodzie. Uzdrowicielka wzięła głęboki oddech, aż zimne powietrze zakłuło w płuca. Czuła zapach mgły, ściółki leśnej i żywicy. Wokół niej rozciągał się zielono-szary świat, a rosnące wyżej wiecznie zielone drzewa wydawały się jeźdźcom wręcz czarne.

Melissa jechała tuż przy uzdrowicielce, milcząca i czujna. Chciała trzymać się jak najdalej od szaleńca. Znajdował się poza zasięgiem ich wzroku, choć słyszały go za sobą. Jego stary koń nie mógł dotrzymać kroku Wiewiórowi i Strzale, ale Wężyca nie była już zmuszona jechać we dwójkę na jednym wierzchowcu.

Głos szaleńca robił się coraz słabszy. Zniecierpliwiona Wężyca ściągnęła cugle, żeby mężczyzna mógł się z nimi zrównać. Melissa zatrzymała się jeszcze bardziej niechętnie. Wariat nie chciał jechać na żadnym innym koniu; tylko ten był dla niego wystarczająco spokojny. Wężyca wręcz zmusiła właścicieli tego rumaka do przyjęcia zapłaty, nie chcieli bowiem go sprzedać, lecz chyba nie z powodu zbyt niskiej ceny bądź z sympatii do tego zwierzęcia. Jean i Kev byli zakłopotani. Wężyca zresztą też.

Koń człapał teraz w oparach mgły ze spuszczonym wzrokiem i skulonymi uszami. Szaleniec nucił coś po nosem.

— Rozpoznajesz ten szlak?

Mężczyzna popatrzył na nią z uśmiechem.

— Taki sam jak wszystkie inne — odpowiedział i wybuchnął śmiechem.

Nie warto było mu grozić, pocieszać czy krzyczeć. Od chwili, gdy przyrzeczono mu węża snu, sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego jakichkolwiek trosk lub potrzeb, jak gdyby samo oczekiwanie wystarczało mu za wszystko. Mruczał coś i mamrotał niewyraźnie, rzucając niezrozumiałe żarciki. Czasami prostował się na siodle, żeby rozejrzeć się i wykrzyknąć: „Dalej na południe!”, po czym wracał do swoich niemelodyjnych piosenek. Wężyca westchnęła i pozwoliła, by stara szkapa wyprzedziła ją i Melissę, tak że szaleniec jechał teraz na czele wyprawy.

— On chyba nigdzie nas nie zaprowadzi — powiedziała dziewczynka. — Wodzi nas tylko tam i z powrotem, żebyśmy się nim zajmowały. Powinnyśmy go tutaj zostawić i jechać w innym kierunku.

Szaleniec zamarł. Odwrócił się powoli, zatrzymując swojego starego konia. Wężyca ze zdziwieniem dostrzegła łzę, która spływała mu po policzku.

— Nie opuszczajcie mnie — powiedział pełnym żałości głosem. Popatrzył na Melissę, mrugając pozbawionymi rzęs powiekami. — Mylisz się, jeśli mi nie ufasz, mała. Proszę, nie zostawiajcie mnie. — Wzrok mu zmętniał, a słowa brzmiały tak, jakby dobiegały do nich z oddali. — Pojedźcie ze mną do pękniętej kopuły i wszyscy będziemy mieli własne węże snu. Twoja pani na pewno da ci jednego. — Pochylił się w stronę dziewczynki i wyciągnął ku niej swoje szponiaste ręce. — Nie będziesz pamiętać złych rzeczy, zapomnisz o swoich bliznach…