Выбрать главу

— Dziękuję ci, Melisso.

Wypuściły potem klacz i kucyka na rozciągającą się przy szlaku polanę. Zamiast jednak pogalopować po łące albo wytarzać się w trawie, oba konie stały blisko siebie, nerwowo i czujnie strzygąc uszami. Stara szkapa szaleńca stała w zacienionym miejscu, samotna i ze spuszczonym łbem. Melissa przyglądała się zwierzętom, zaciskając usta.

Wariat stał tam, gdzie zeskoczył z konia, wpatrując się w Wężycę załzawionymi oczami.

— Melisso — powiedziała Wężyca — jeżeli pojedziesz do domu sama, powiedz im, że cię adoptowałam. Wtedy… wtedy będą wiedzieć, że jesteś również ich córką.

— Ja nie chcę być ich córką, tylko twoją.

— Jesteś nią, bez względu na wszystko. — Zaczerpnęła powietrza do płuc i powoli je wypuściła. — Jest tu jakiś szlak? — zapytała szaleńca. — Jak można najszybciej dostać się na górę?

— Nie ma szlaku… Otwiera się przede mną i zamyka się za mną.

Wężyca wyczuła, że Melissa powstrzymuje się przed wygłoszeniem sarkastycznej uwagi.

— Ruszamy więc — powiedziała. — Zobaczymy, czy twoja magia zadziała.

Jeszcze raz przytuliła do siebie Melissę. Dziewczynka nie chciała jej puścić.

— Wszystko będzie dobrze — rzekła Wężyca. — Nie martw się.

Szaleniec szedł zadziwiająco szybko, tak jakby ścieżka rzeczywiście przed nim się otwierała, ale niestety tylko przed nim. Wężyca z trudem dotrzymywała mu kroku; kropelki potu kłuły ją w oczy.

Przeszła jeszcze kilka metrów po czarnych kamieniach i chwyciła go za ubranie.

— Nie idź tak szybko.

Oddychał płytko, ale nie ze zmęczenia, lecz z podniecenia.

— Węże snu są już niedaleko — powiedział i wyrwał się z uchwytu uzdrowicielki, by jeszcze szybciej wspinać się po stromiźnie. Wężyca otarła czoło rękawem i ruszyła za nim.

Kiedy dogoniła szaleńca po raz drugi, chwyciła go za ramię i nie puściła, dopóki nie osunął się na jedną z półek skalnych.

— Odpoczniemy w tym miejscu — oznajmiła — a potem pójdziemy wolniej i spokojniej. W przeciwnym razie twoi przyjaciele dowiedzą się, że nadchodzimy, zanim będziemy gotowi na ich spotkanie.

— Węże snu…

— Dzieli nas od nich Północny… Przepuści nas, jeśli zobaczy cię jako pierwszego?

— Dasz mi węża snu? Na własność? Nie tak jak Północny?

— Nie tak jak Północny — odparła Wężyca.

Usiadła w wąskim pasie cienia, opierając głowę o wulkaniczną skałę. Na dole, w dolinie, było widać skrawek łąki między wiecznie zielonymi drzewami, ale Wężyca nie dostrzegła tam ani Strzały, ani Wiewióra. Z daleka miejsce to wyglądało jak aksamitna chusteczka. Uzdrowicielka poczuła się nagle bardzo osamotniona.

Pobliskie skały nie wyglądały tutaj tak nago, jak wydawało się jej z oddali. Gdzieniegdzie wyrastały połacie mchu, a sukulenty o tłustych liściach gnieździły się w zacienionych niszach. Wężyca pochyliła się do przodu, chcąc przyjrzeć się jednej z tych roślin. W cieniu i na tle czarnej skały trudno było rozpoznać jej kolor.

Usiadła gwałtownie.

Podniosła odłamek skały, znowu się pochyliła i przyklękła przy pękatej, niebiesko-zielonej roślinie. Trąciła jej liście, które natychmiast szczelnie się zamknęły.

„Uciekło — pomyślała. — To z pękniętej kopuły”.

Powinna coś takiego przewidzieć; mogła domyślić się, że znajdzie tu rzeczy, które nie pochodzą z Ziemi. Trąciła roślinę ponownie, z tej samej strony. Poruszyła się. Spełzłaby na dół, gdyby na to pozwoliła. Wsunęła pod spód koniuszek kamienia i podniosła roślinę, przewracając ją przy tym. Ze środka wyrastały włoskowate korzenie, a jej turkusowe liście kręciły się w kółko, szukając jakiegoś oparcia. Wężyca nigdy wcześniej nie widziała tego gatunku, ale spotkała się z podobnymi stworzeniami czy roślinami, trudno bowiem było poddać je zwyczajnej klasyfikacji. Nocami atakowały pola, zatruwając grunt, na którym nic już potem nie rosło. Parę lat wcześniej Wężyca wraz z kilkoma innymi uzdrowicielami spaliła całe ich mnóstwo na pobliskich fermach. Nie występowały potem w tak wielkich ilościach, choć gdy na jakimś polu pojawiła się nawet mała kolonia, grunt stawał się zupełnie jałowy.

Chciała spalić również tę roślinę, ale nie mogła ryzykować wzniecenia pożaru. Wysunęła ją z cienia na słońce i roślina natychmiast szczelnie się zamknęła. W tym momencie Wężyca zauważyła, że tu i ówdzie leżą pomarszczone szczątki innych pełzaków, zwiędniętych, wysuszonych przez słońce i pokonanych przez jałową skałę.

— Idziemy — powiedziała Wężyca bardziej do siebie niż do szaleńca.

Oparła się o krawędź urwiska i spojrzała na wgłębienie w pękniętej kopule. Wręcz fizycznie poczuła wyjątkowość tego miejsca. Wokół zawalonej w połowie budowli gęsto rosły kosmiczne rośliny, pośród których nie widać było żadnej ścieżki. Nie przypominały one niczego, co Wężyca wcześniej widziała — ani trawy, ani krzaków. Była to płaska, bezgraniczna przestrzeń pokryta wielkim, jasnoczerwonym liściem. Kiedy przyjrzała się dokładniej, stwierdziła, że nie jest to jeden gigantyczny liść — każdy fragment był tak długi jak dwóch wysokich ludzi, miał nieregularny kształt i łączył się z innymi liśćmi przez system przeplatających się wzajemnie włosków. W miejscach, gdzie spotykały się więcej niż dwa liście, ze spojenia wyrastały delikatne paprocie. W pęknięciach skał turkusowe pasma pełzaków rozszczepiały czerwoną pokrywę ziemną, szukając cienia równie stanowczo, jak czerwone liście wystawiały się na działanie słońca. Pewnie już niedługo kilka pełzaków wtargnie na rozległą pochyłość urwiska i przejmie we władanie całą dolinę; stanie się tak, gdy pod wpływem zmiennej pogody w skale pojawi się więcej dających ochronę pęknięć i rozpadlin.

Wgłębienia na powierzchni kopuły zachowały jeszcze nieco normalnej roślinności, ponieważ wyrostki rozrodcze pełzaków tak daleko nie sięgały. Jeżeli ten gatunek był podobny do tego, który Wężyca widziała wcześniej, nie produkował on żadnych nasion. Do szczytu kopuły dotarły jednak inne kosmiczne rośliny, które zagnieździły się w zagłębieniach powierzchni budowli; niektóre z nich były po prostu zielone, inne zaś mieniły się nieziemskimi kolorami. W kilku spalonych, zapadłych pod wpływem upału wgłębieniach barwy walczyły ze sobą o dominację.

Wewnątrz półprzeźroczystej kopuły dawało się dostrzec wysokie kształty, które wyglądały jak dziwne i niewyraźne cienie. Między krawędzią urwiska a kopułą brak było jakiejkolwiek drogi. Z ukłuciem bólu Wężyca uzmysłowiła sobie, jak dobrze ją stamtąd widać, stała bowiem na tle nieba.

Szaleniec wdrapał się za nią.

— Pójdziemy ścieżką — powiedział, wskazując na płaskie liście, których nie przedzielała żadna droga. W paru miejscach ciemne żyłki pełzaków wycinały wskazaną przez niego linię.

Wężyca zrobiła krok do przodu, ostrożnie stawiając but na skraju płaskiego liścia. Nic się nie stało. Równie dobrze mogłaby nastąpić na zwykły liść. Znajdująca się pod spodem ziemia była twarda jak kamień.

Szaleniec minął ją, krocząc pewnie w stronę kopuły. Wężyca chwyciła go za ramię.

— Węże snu! — krzyknął. — Obiecałaś!

— Zapomniałeś, że Północny cię wypędził? Gdybyś mógł tak po prostu tutaj wrócić, to do czego ja ci byłam potrzebna?

Mężczyzna wbił wzrok w ziemię.

— Nie ucieszy się na mój widok — wyszeptał.

— Idź za mną — rzekła Wężyca. — Wszystko będzie dobrze.

Wężyca ruszyła po lekko uginających się liściach, stawiając stopy bardzo ostrożnie, gdyż czerwona płachta mogła kryć pod sobą pęknięcia, którymi nie zawładnęły jeszcze niebieskie pełzaki. Mężczyzna szedł za nią.