Выбрать главу

— Północny lubi nowych ludzi — powiedział. — Lubi, jak do niego przychodzą i proszą go o sen. — W jego głosie pojawił się smutek. — Może znowu mnie polubi.

Buty Wężycy pozostawiały ślady na płaskich, czerwonych liściach, znacząc drogę wiodącą do pękniętej kopuły. Tylko raz obejrzała się za siebie — jej ślady wyglądały jak fioletowe siniaki, prowadzące prosto do skraju urwiska. Droga, którą wydeptał szaleniec, nie była aż tak wyraźna. Szedł za nią, lecz nieco z boku, dzięki czemu mógł przez cały czas widzieć kopułę. Atrakcyjność węży przeważyła nad strachem, który odczuwał przed tajemniczym Północnym.

Podłużny balon okazał się większy, niż wydawało im się z urwiska. Jego półprzeźroczysta ściana wznosiła się łagodnym łukiem do najwyższego punktu kopuły, który kilkakrotnie przewyższał wzrost Wężycy. Od tej strony ściana pokryta była wielobarwnymi żyłkami, które robiły się szare dopiero na samym krańcu kopuły, daleko na prawo. Na lewo zaś żyłki stawały się jaśniejsze w miarę, jak zbliżały się do węższego końca budowli.

Wężyca doszła do kopuły. Płaskie liście obrastały ją ze wszystkich stron, sięgając aż do kolan uzdrowicielki. Wyżej jednak plastikowa powierzchnia była czysta. Wężyca przyłożyła twarz do ściany, sytuując się między pomarańczowym a fioletowym paskiem. Przysłoniła z boku twarz dłońmi, ale kształtów wewnątrz kopuły ciągle nie dało się rozpoznać. Nic się nie poruszyło.

Szła za coraz to bardziej wyrazistymi paskami.

Kiedy okrążyła wąski kraniec kopuły, zrozumiała, dlaczego nazywano ją „pękniętą”. Siła, która roztopiła powierzchnię budowli, musiała być naprawdę potężna, ponieważ doprowadziła też do pęknięcia materii, uważanej za niezniszczalną. Tęczowe paski rozchodziły się promieniście z otworu we wklęsłym plastiku. Wysoka temperatura musiała skrystalizować budulec, ponieważ krawędzie otworu poodpadały, zostawiając ogromne, poszarpane wejście. Na ziemi leżały plastikowe kulki, które mieniły się kolorami pośród kosmicznych roślin.

Wężyca ostrożnie zbliżyła się do wejścia. Szaleniec znowu zaczął coś nucić.

— Ćśśś… — Wężyca nie odwróciła się wprawdzie, ale jęczenie mężczyzny ustało.

Zafascynowana, przeszła przez otwór. Poczuła na dłoniach ostre krawędzie, ale nie zwróciła na nie uwagi. Nieco dalej, tam, gdzie boczna ściana przechodziła kiedyś w wygięty dach, znajdował się zapadnięty w ziemię plastikowy łuk, leżący teraz w dole o głębokości stojącego człowieka. W kilku miejscach stopiony plastik uformował zwisające z sufitu sople. Wężyca dotknęła jednego z nich; zabrzęczał jak struna jakiejś gigantycznej harfy, czym prędzej więc ten dźwięk stłumiła.

Wnętrze kopuły rozjaśnione było niezwykłym, czerwonawym światłem. Wężyca co chwilę mrugała, starając się odzyskać ostrość widzenia. Wzrok wcale jednak nie odmawiał jej posłuszeństwa, jedynie oczy nie mogły przyzwyczaić się do tych zadziwiających widoków. W kopule znajdowała się bowiem nieziemska dżungla, bogata w wiele innych gatunków niż tylko pełzaki i czerwone liście. Po ścianach pięła się gigantyczna winorośl o pniu grubszym niż największe z widzianych przez nią wcześniej drzew, a do kruszejącego już plastiku przylegały ogromne ssawki, przebijające się aż do niepewnych wsporników kopuły. Winorośl tworzyła pod sufitem baldachim z drobnych, niebieskawych listków, a jej wielkie kwiaty składały się z tysięcy białych płatków, jeszcze mniejszych niż liście.

Wężyca poszła dalej w głąb budowli, tam, gdzie sufit nie zawalił się pod wpływem żaru. Tu i ówdzie winorośl podpełzała do krawędzi, by następnie — ze względu na twardość lub śliskość plastiku — opaść z powrotem na ziemię. Za winoroślami rosły drzewa, a raczej to, co za drzewa można było tutaj uważać. Jedno z nich stało na pobliskim wzniesieniu. Wyglądało jak splątana masa drewnianych łodyg bądź gałęzi, wznosząca się stożkowo wysoko nad głową uzdrowicielki.

Przypominając sobie niejasne opisy szaleńca, Wężyca wskazała na centralnie położone wzniesienie, które prawie dotykało plastikowego nieba.

— Tędy? — Zauważyła, że mówi szeptem.

Skulony za nią mężczyzna wymruczał coś, co brzmiało jak potwierdzenie. Wężyca ruszyła przed siebie, przechodząc pod koronkowym cieniem splątanych drzew i przez pasma kolorowego światła padającego z przepuszczających słoneczne światło tęczowych ran kopuły. Idąc tak, nasłuchiwała uważnie, czekając na pojawienie się ludzkich głosów, syku węży lub jakichkolwiek dźwięków. W kopule panowała jednak niczym niezmącona cisza.

Grunt zaczął się wznosić. Dotarli do podnóża pagórka. Gdzieniegdzie czarna skała wulkaniczna przebijała się przez górną warstwę ziemi, jakiej Wężyca nigdy wcześniej nie widziała. Wyglądała raczej normalnie, ale wyrastające z niej rośliny już nie. Poza tym ta gleba lśniła i była pokryta delikatnymi, brązowymi włoskami. Szaleniec szedł przodem, krocząc dobrze znanym mu szlakiem. Wężyca podążała tuż za nim. Wzniesienie zrobiło się bardziej strome i Węźyca poczuła, że na jej czole utworzyły się kropelki potu. Znowu zaczęło ją boleć kolano. Rzuciła półgłosem łagodne przekleństwo. Nagle pośliznęła się na jakimś kamieniu, ukrytym pod warstwą pokrywających ziemię włosków. Chwyciła się trawy, żeby nie upaść. Trzymała się jej dość długo, aby odzyskać równowagę, lecz kiedy stanęła już wyprostowana, miała w dłoni garść cienkich łodyżek. Każda z nich kończyła się drobniutką cebulką, jakby naprawdę była włosem.

Wspinali się dalej i ciągle nikt nie wychodził im na spotkanie. Pot na czole Wężycy wysechł, powietrze bowiem zrobiło się chłod-I niejsze. Szaleniec mamrotał coś pod nosem i uśmiechał się do siebie, idąc z coraz większym zapałem. Chłodne powietrze szemrało jak górski strumyk. Wężyca myślała, że na szczycie, tuż pod sklepieniem kopuły, skumuluje się całe rozgrzane powietrze, ale z każdym krokiem w górę wiatr stawał się coraz chłodniejszy i wiał znacznie silniej.

Minęli połać ziemnych włosków i znaleźli się przy kolejnym skupisku drzew. Były one podobne do tych, które rosły na dole — składały się ze splątanych gałęzi i powykręcanych korzeni; porastały je drobne, rozedrgane na wietrze liście. Tutaj jednak ich wysokość nie przekraczała kilku metrów i skupiały się w niewielkich zagajnikach, po trzy lub więcej drzew. Las robił się coraz gęstszy. Wreszcie, pośród powykręcanych pni, pojawiła się pierwsza ścieżka. Wężyca dogoniła szaleńca i zatrzymała go.

— Od teraz idziesz za mną, dobrze?

Kiwnął głową, nie patrząc na uzdrowicielkę.

Kopuła rozpraszała światło w taki sposób, że nie było tam żadnych cieni i nie dało się dostrzec nic poza splątanymi gałęźmi tuż nad głową. Drobne listki drgały na chłodnym wietrze, który przewiewał przez leśny korytarz. Wężyca ponownie ruszyła przed siebie. Pod butami miała teraz miękką ścieżkę, składającą się z próchnicy i opadłych liści.

Z prawej strony zbocza wyrastała gigantyczna skała, tworząc lekko pochyloną półkę. Wężyca przez moment chciała się na nią wspiąć, ale uznała, że byłaby wtedy za bardzo widoczna. Nie chciała, żeby Północny i jego ludzie oskarżyli ją o szpiegostwo, no i nie chciała, by dowiedzieli się o jej obecności, zanim dotrze do ich obozu. Zaczęła się trząść, gdyż wiatr zrobił się lodowato zimny.

Obejrzała się, żeby sprawdzić, czy szaleniec idzie za nią. On zaś wbiegł właśnie na skalną półkę i zaczął machać rękami. Wężyca wystraszyła się i zawahała. Pomyślała, że ten mężczyzna znowu chce umrzeć. W tym momencie w jego stronę pomknęła Melissa.