Chwycił Północnego za rękaw, jęcząc dalej błagalnie. On jednak odepchnął szaleńca, który upadł i znowu leżał jak w letargu.
— Masz miazgę zamiast mózgu — rzekł Północny. — A może myślałeś, że to mnie odjęło rozum?
W jaskini migotały płomyki kopcących pochodni, a jej ściany pokryte były lodem. Na znajdującej się tuż nad pochodniami skale widniały duże plamy sadzy. Stopiony lód skapywał na ziemię, tworząc błotniste kałuże. Każdy krok sprawiał, że ponownie odzywał się ból w ramieniu; Wężyca nie miała już siły go ignorować. W powietrzu unosił się zapach gorącej smoły. Po chwili Wężyca uzmysłowiła sobie, że słyszy brzęczenie jakiejś maszynerii, a raczej wyczuwa je swoim ciałem, swoimi kośćmi.
Tunel przed nią rozjaśnił się i nagle znalazła się u jego wylotu, który wychodził na zagłębienie w szczycie wzgórza. Wyglądało jak krater wulkanu, ale najwyraźniej powstało z woli człowieka. Wężyca zatrzymała się przy wyjściu z tunelu i zamrugała, rozglądając się bezradnie dokoła. Zobaczyła czarne oczodoły innych jaskiń. W górze kopuła tworzyła szarą powierzchnię podobną do nieba. Z położonego naprzeciw największego tunelu wionęło chłodne powietrze, wsysane potem przez mniejsze tunele. Północny znowu pchnął ją do przodu. Rejestrowała wszystko zmysłami, ale nie mogła zdobyć się na reakcję.
— Na dół. Schodź.
Północny kopnął zwój drabinki linowej, która ze stukotem wpadła do głębokiej rozpadliny na środku krateru. Wężyca widziała początek drabinki, ale jej koniec ginął gdzieś w ciemności.
— Schodź — powtórzył Północny. — Albo cię zrzucę.
— Północny, proszę — zajęczał szaleniec i Wężyca nagle pojęła, gdzie ma za chwilę się znaleźć. Kiedy się roześmiała, Północny spojrzał na nią zdziwiony. Poczuła się, jakby wiatr i ziemia przywracały jej utracone siły.
— To tak torturujesz uzdrowicielkę? — zapytała i zsunęła się w rozpadlinę dość niezgrabnie, ale bardzo ochoczo. Przytrzymując się jedną ręką, zanurzała się powoli w lodowatej ciemności. Chwytała palcami bosej stopy każdy szczebelek drabiny i odsuwała go nieco od ściany, żeby mieć odpowiednie oparcie. Na górze słyszała bezradny szloch szaleńca.
— Zobaczymy, jak poczujesz się rano — powiedział Północny.
Szaleniec zajęczał jeszcze głośniej.
— Ona zabije węże snu! Północny, ona właśnie po to tu przyszła!
Dzięki echu wywoływanym przez odbijające się od ściany szczeble Wężyca wiedziała, że zbliża się do dna rozpadliny. Nie było tam zupełnie ciemno, ale jej oczy bardzo powoli przyzwyczajały się do ciemności. Musiała się zatrzymać, ponieważ znowu spływał po niej pot i miała dreszcze. Oparła czoło o zimną skałę. Palce u stóp i kłykcie lewej dłoni były starte do krwi, gdyż drabina ściśle przylegała do ściany.
W tym momencie usłyszała cichy szum małych węży. Trzymając się mocno sznurków drabiny, Wężyca popatrzyła na dół. Ze środka rozpadliny dobiegało długie, wąskie pasemko światła.
Z jednego krańca ciemności w drugi przesunął się gładko wąż snu.
Wężyca błyskawicznie pokonała odległość kilku ostatnich metrów i bardzo ostrożnie stanęła na ziemi, nie chciała bowiem swoimi obolałymi stopami nastąpić na żadne żywe stworzenie. Przyklękła. Zimne i ostre kamyki wrzynały się w jej kolana, a jedynym źródłem ciepła była świeża krew na ramieniu. Wyciągnęła ręce i rozgrzebywała drobne kamyki, aż jej palce otarły się o gładkie łuski sunącego cicho węża. Sięgnęła ponownie, tym razem lepiej przygotowana, złapała kolejnego węża i poczuła na dłoni dwa lekkie ukłucia. Uśmiechnęła się i przytrzymała gada za głowę, z przyzwyczajenia oszczędzając jego jad. Przysunęła go do siebie, chcąc mu się przyjrzeć. Był dziki, a nie oswojony i łagodny jak Trawa. Wił się i wyrywał z jej dłoni, wysuwając i chowając swój trójdzielny język, którym smakował zapach uzdrowicielki. Mimo to nie syczał, podobnie zresztą jak Trawa.
Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do półmroku, Wężyca przyjrzała się wnętrzu jamy i znajdującym się w niej wężom snu. Były różnych rozmiarów, pojedyncze i w małych gromadkach, a liczebnością przewyższały wszystko, co Wężyca do tej pory widziała. Nawet wszyscy uzdrowiciele w jej ośrodku nie zdołaliby zgromadzić tak wielu węży snu.
Ten, którego właśnie trzymała, uspokoił się już w jej letniej dłoni. Przy każdym ze śladów po ukłuciu zebrała się mała kropelka krwi, lecz pieczenie wywołane działaniem jadu po chwili zupełnie zniknęło. Wężyca przysiadła na piętach i pogłaskała węża po głowie. Ponownie się roześmiała. Wiedziała, że powinna się powstrzymywać, ale w jej reakcji było więcej histerii niż radości. Tak czy inaczej, śmiała się dalej.
— Śmiej się do woli. — Głos Północnego odbijał się od skalnych ścian. — Zobaczymy na jak długo wystarczy ci tego śmiechu.
— Jesteś głupcem — krzyknęła radośnie Wężyca, otoczona zewsząd wężami snu. Bawił ją właśnie taki rodzaj kary; miała wrażenie, że spełniło się jej marzenie z dzieciństwa. Śmiała się tak długo, aż łzy napłynęły jej do oczu, ale nie były one pozbawione smutku. Wiedziała przecież, że jeśli ta tortura nie zdoła uczynić jej krzywdy, Północny wynajdzie jakąś inną. Kichnęła, zakaszlała i otarła twarz koniuszkiem koszuli. Miała jeszcze trochę czasu.
Wtedy dostrzegła Melissę.
Jej córka leżała skulona na pokruszonych kamieniach w zwężeniu rozpadliny. Wężyca przysunęła się do niej ostrożnie, starając się nie zranić żadnego z mijanych węży i nie spłoszyć tych, które owinęły się wokół Melissy. Pośród rudych włosów dziewczynki gady wyglądały jak zielone pnącza.
Wężyca przyklękła przy Melissie i ostrożnie zdjęła z niej te dzikie zwierzęta. Ludzie Północnego zabrali jej córce ubranie i przycięli spodnie na wysokości kolan. Miała odsłonięte ramiona i — podobnie jak Wężyca — była bez butów. Ręce i stopy związano sznurem, stąd na nadgarstkach skóra była zdarta do krwi. Na ramionach i nogach widniały pokryte krwią ślady po ukąszeniach. Nagle jeden z węży zaatakował — zatopił zęby w ciele Wężycy i natychmiast się cofnął. Zacisnęła zęby i przypomniała sobie słowa szaleńca: „Najlepiej jest wtedy, gdy atakują wszystkie naraz”.
Całym swoim ciałem zasłoniła Melissę przed wężami i lewą dłonią rozwiązała ręce dziewczynki. Skóra Melissy była zimna i sucha. Wężyca objęła małą lewym ramieniem, a tymczasem węże ślizgały się po jej stopach i kostkach. Znowu zaczęła się zastanawiać, jak te zwierzęta mogły przetrzymać taki chłód. Sama nigdy nie naraziłaby Trawy na tak niską temperaturę. Nawet w torbie byłoby jej za zimno, a wtedy wyciągnęłaby ją, ogrzała w dłoniach i pozwoliła owinąć się wokół szyi.
Ręka dziewczynki bezwładnie zsunęła się po kamieniach. Smugi krwi pojawiły się tam, gdzie Melissa przesunęła zranioną dłonią po ubraniu i kamieniach. Wężyca posadziła córkę na kolanach. Melissa miała powolny i ciężki puls; oddychała bardzo głęboko i z takimi przerwami, że Wężyca obawiała się, czy któryś z tych oddechów nie będzie jej ostatnim.
Uzdrowicielkę otaczało mroźne powietrze, które ponownie wywołało ból w ramieniu i wysysało z niej energię. „Nie zasypiaj — pomyślała. — Nie zasypiaj. Melissa może przestać oddychać, jad może zatrzymać pracę serca, a wtedy trzeba będzie jej pomóc”. Mimo to wzrok uzdrowicielki się zamglił i powieki zaczęły opadać. Za każdym razem gdy już zasypiała, budziła się nagle z lekkim dreszczem. W głowie zagnieździła jej się przyjemna myśclass="underline" „Nikt nie umiera od jadu węża snu. Ukąszony człowiek żyje dalej albo umiera na jakąś chorobę, spokojnie, gdy nadejdzie jego czas. Mogę spać, ona nie umrze”. Wężyca nie znała jednak nikogo, kto otrzymałby tak wielką dawkę jadu, a przecież Melissa była jeszcze dzieckiem.