Выбрать главу

— Melisso, przepraszam, wcale tak nie myślałam…

Dziewczynka jednak już spała albo znowu straciła przytomność.

Wężyca trzymała ją tak długo, aż zniknęły ostatnie promienie światła. Słyszała odgłos łusek węży, sunących po gładkiej, wilgotnej skale. Ponownie odniosła wrażenie, że zbliżają się do niej zbitą falą, pełne agresji. Po raz pierwszy w życiu bała się węży. Aby upewnić się, że jest inaczej, niż myśli, wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć nagiej skały. Trafiła jednak na masę gładkich łusek pokrywających wijące się ciała węży. Cofnęła się, gdy konstelacja drobnych igiełek zjawiła się na jej ramieniu. Węże szukały ciepła, lecz gdyby Wężyca im je dała, gady znalazłyby również jej córkę. Wsunęła się w wąski kraniec swojego lochu. Zdrętwiałą ręką chwyciła mimo woli ciężki odłamek wulkanicznej skały. Uniosła go z trudem, gotowa cisnąć nim w dzikie węże snu.

Wężyca opuściła rękę i zmusiła się do rozwarcia palców. Kawałek skały upadł z łoskotem pomiędzy inne kamienie. Po jej nadgarstku przesunął się jakiś wąż. Nie mogła zdobyć się na zniszczenie tych zwierząt, podobnie jak nie potrafiła wyfrunąć z tej jamy, unosząc się na zimnym, gęstym powietrzu. Nie zrobiłaby tego nawet dla Melissy. Po policzku uzdrowicielki stoczyła się jedna gorąca łza. Kiedy dotarła do brody, była już lodowato zimna. Północny miał rację: było tu zbyt wiele węży snu, żeby skutecznie chronić przed nimi Melissę, ale Wężyca nie umiała ich zabić.

W poczuciu desperacji ostatkiem sił stanęła na nogach, podpierając się o ścianę rozpadliny. Jak na swój wiek, Melissa była dość niska i chuda, ale teraz jej ciężar wydawał się Wężycy przeogromny. Zimne dłonie uzdrowicielki za bardzo zdrętwiały, aby pewnie chwycić dziewczynkę, poza tym Wężyca ledwie wyczuwała leżące pod stopami kamienie. Poczuła, że węże owijają się wokół jej kostek. Melissa wyśliznęła się z jej ramion i Wężyca przytrzymała ją prawą ręką. Ramię uzdrowicielki przeszył ból, który rozszedł się potem po całym kręgosłupie. Nie straciła jednak równowagi i utrzymała Melissę ponad wężami.

12

Uprawne pola i solidnie zbudowane domostwa Podgórza znajdowały się już daleko za plecami Arevina, który kończył właśnie trzeci dzień swojej wyprawy na południe. Droga wznosiła się i opadała wzdłuż stoków kolejnych gór, ciągnąc się zarówno przez uroczą dolinę, jak i po niebezpiecznych dla podróżników piargach. Okolica stawała się coraz wyższa i dziksza. Spokojny koń Arevina z trudem posuwał się do przodu.

Arevin przez cały dzień nikogo nie minął, a przecież ktoś jadący na południe mógłby go łatwo wyprzedzić — ktoś, kto lepiej znał szlak, kto wiedział, dokąd jedzie… Młodzieniec jechał jednak zupełnie sam. Ziębiło go górskie powietrze, a skalne stromizny i ciemne drzewa wprawiały w przygnębienie. Był świadom urody tego krajobrazu, lecz bardziej przemawiało do niego piękno jałowych równin. Tęsknił za domem, do którego nie mógł teraz wrócić. Na własne oczy przekonał się, że burze na wschodniej pustyni przewyższały swą siłą te na zachodzie, choć oprócz natężenia niewiele się od siebie różniły. Zachodnia burza zabijała w ciągu dwudziestu oddechów, wschodnia zaś w ciągu dziesięciu. Arevin musiał więc zostać w górach aż do wiosny.

Nie mógł tak po prostu czekać w ośrodku uzdrowicieli albo w Podgórzu. Gdyby na tym poprzestał, wyobraźnia unicestwiłaby w nim wewnętrzne przekonanie, że Wężyca żyje. A gdyby zaczął sądzić, iż uzdrowicielka zginęła, naraziłby na niebezpieczeństwo zarówno ją, jak i własne zdrowie psychiczne. Arevin wiedział, że choć talenty Wężycy sprawiały wrażenie magicznych, żaden z uzdrowicieli nie umie posługiwać się magią. Bał się jednak nawet pomyśleć o jej śmierci.

Prawdopodobnie była bezpieczna w podziemnym Mieście i zdobywała tam wiedzę, która pozwoli jej odpokutować za uczynek Arevinowego kuzyna. Młodzieniec doszedł do wniosku, że młodszy ojciec Stavina miał szczęście, skoro nie musiał sam zapłacić za swoją przewinę. Miał szczęście, które nie dane było Wężycy. Are-vin chciałby przywitać ją dobrymi wiadomościami, ale teraz mógł tylko powiedzieć: „Wszystko wyjaśniłem, próbowałem wytłumaczyć twoim ludziom, jakie są lęki mojego klanu. Ale nie dostałem odpowiedzi. Oni chcą się zobaczyć z tobą. Chcą, żebyś do nich wróciła”.

Kiedy znalazł się na skraju łąki, odniósł wrażenie, że coś usłyszał, i zatrzymał swojego konia. Cisza stanowiła tu odrębny byt, który otaczał go ze wszystkich stron.

„Czy to omamy słuchowe — pomyślał. — Takie jak złudzenie, że czuję w nocy jej dotyk”.

Potem jednak spośród znajdujących się przed nim drzew usłyszał tętent kopyt. Jego oczom ukazało się stado górskich jeleni, które kroczyły przez polanę w jego kierunku. Miały cienkie, białe nogi i długie, wygięte w górę szyje. W porównaniu z należącymi do klanu Arevina wołami piżmowymi biegnące przed nim jelenie wyglądały krucho jak dziecięce zabawki. Posuwały się prawie bezgłośnie, a odgłosy, które usłyszał wcześniej Arevin, należały do jadących za jeleniami pasterzy. W tym momencie zarżał wierzchowiec młodzieńca, stęskniony za swymi pobratymcami.

Dwoje pasterzy pomachało w jego stronę, pokłusowało ku niemu i zatrzymało konie zamaszystym gestem. Oboje byli młodzi, opaleni, o krótko przyciętych jasnoblond włosach. Wyglądali na bliskich krewnych. W Podgórzu Arevin czuł się nieswojo w pustynnym stroju, dlatego że brano go za szaleńca. Nie uważał za konieczne zmieniać ubrania, kiedy już rozpoznano jego prawdziwe intencje. Teraz jednak każde z tych dwojga nastolatków przyglądało mu się przez chwilę, po czym oboje wymienili porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechnęli się szeroko. Arevin zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zaopatrzyć się w nowy strój. Miał jednak mało pieniędzy i wolał je wydać tylko na rzeczy absolutnie niezbędne.

— Daleko zboczyłeś z handlowych szlaków — powiedział starszy z pasterzy. Jego ton nie był agresywny, tylko bardzo rzeczowy. — Potrzebna ci pomoc?

— Nie — odparł Arevin. — Ale dziękuję za troskę.

Wokół niego stłoczyło się stadko jeleni, które porozumiewały się cichymi dźwiękami, kojarzącymi się raczej z ptactwem niż ze zwierzętami kopytnymi. Młodsza pasterka nagle krzyknęła i zamachała ramionami. Jelenie rozpierzchły się we wszystkie strony. Are-vin zauważył kolejną różnicę między tym stadem a swoim — na widok machającego rękami człowieka na koniu wół piżmowy przebierałby nogami i czekał na dalszy ciąg zabawy.

— Bogowie, Jean, wypłoszysz wszystkie zwierzęta stąd aż do Podgórza — powiedział chłopiec.

Nie wyglądał jednak na zatroskanego o los jeleni, które rzeczywiście zbiły się w małą grupkę na dalszym odcinku szlaku. Arevin znowu zdziwił się, jak łatwo tutejsi ludzie wyjawiają obcym swoje imiona, lecz postanowił się do tego przyzwyczaić.

— Nie mogę rozmawiać, kiedy te zwierzaki kręcą się nam pod nogami — powiedziała Jean, uśmiechając się do Arevina. — Przyjemnie jest ujrzeć kolejną ludzką twarz po okresie spędzonym w towarzystwie drzew i jeleni. Nie licząc mojego brata.

— Nie widzieliście więc na szlaku nikogo innego — Było to raczej stwierdzenie aniżeli pytanie. Gdyby Wężyca wracała z Centrum, a pasterze by ją wyprzedzili, powinni przecież jechać wszyscy razem.

— Dlaczego pytasz? Szukasz kogoś? — Głos chłopca był podejrzliwy, a może tylko ostrożny. Możliwe jednak, że spotkał po drodze uzdrowicielkę. Arevin był gotów zadawać obcesowe pytania, jeśli od tego zależało bezpieczeństwo jego przyjaciółki. Zrobiłby dla niej znacznie więcej.