Выбрать главу

— Wiesz — powiedziała Margo — to, co on mówi, nie jest takie głupie.

— Opperly uważa… — zaczął Paul, ale nagle zdał sobie sprawę, że Łysy mówi do niego.

— Czy państwo w ostatnim rzędzie… przepraszam, nie wiem, z kim mam przyjemność… chcieliby coś dodać?

— Ależ nie — odparł natychmiast Paul. — Jesteśmy po prostu zafrapowani tym, co pan powiedział.

Łysy skinieniem ręki podziękował za słowa uznania.

— Kłamczuch — uśmiechnęła się Margo. — Mam wielką ochotę powiedzieć mu o wszystkim.

Paul nie zdobył się na to, żeby jej zabronić — i chyba postąpił słusznie. Nagle ogarnęło go znów silne, choć niejasne poczucie winy. Wiedział, że nie może ujawnić tajnych informacji i to komu jak komu, ale fanatykom latających talerzy. Ale zarazem trudno mu było pogodzić się z tym, żeby taki człowiek jak Łysy nic nie wiedział o fotografiach.

Wrócił myślami do dyskusji i znów przeszły go ciarki. Do cholery, to niesamowite, ale hipotezy Łysego pokrywają się z tym, co ukazują fotografie. Spojrzał niepewnie na ciemny Księżyc, i znów w myśli usłyszał pytanie Margo: A gdyby tak gwiazdy zaczęły teraz wirować?

Kanistry na pył księżycowy, wiszące na cienkich metalowych drążkach nad połyskliwą powłoką dwutlenku węgla, wyglądały jak dziwne mechaniczne owoce w zamarzniętym ogrodzie. Poruszając się w blasku reflektora umocowanego w hełmie, Don Merriam podszedł do pierwszego kanistra, stąpając najostrożniej jak tylko mógł, żeby nie wzbić tumanu trującego pyłu. Mimo to jego metalowe buty wznieciły kryształki suchego lodu, które raptownie opadły — zjawisko charakterystyczne dla pyłu i „śniegu” na pozbawionym atmosfery Księżycu. Merriam dotknął spustu, który hermetycznie zamykał kanister, zdjał kanister z drążka i wrzucił go do torby.

— Jestem najlepiej płatnym zbieraczem owoców po tej stronie Marsa — rzekł do siebie nie bez racji. — A mimo to pracuję za szybko jak na wymagania Gomperta, bossa naszego związku zawodowego i zwolennika wolnego tempa.

Znów spojrzał w górę na czarną Ziemię otoczoną mosiężnym pierścieniem.

— Dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procent ludzi na Ziemi myśli, że się tu po prostu obijam — powiedział sam do siebie. — Wydaje im się, że badanie przestrzeni kosmicznej to tylko roboty publiczne dla bezrobotnych, największe od czasu piramid. Albo od czasu budowy kolei żelaznej. Ziemskie mięczaki! Troposferyczne pąkle! — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Słyszeli o kosmosie, ale wciąż nie wierzą, że kosmos istnieje. Nie byli tutaj i nie przekonali się na własne oczy, że Ziemi nie podtrzymuje żaden gigantyczny słoń, a słonia gigantyczny żółw. Kiedy mówię „planeta” i „statek kosmiczny”, kojarzy im się to z horoskopem i latającym talerzem.

Podchodząc do następnego drążka z kanistrem, wzbił w górę fontannę kryształków, które zagrzechotały cicho o nogawki jego kombinezonu. Było to echo dawnych lat — przypomniały mu się mroźne dni w Minnesocie, kiedy suchy śnieg skrzypiał pod kaloszami.

— Niech pan sprawdzi, panie Kettering. Przy Koperniku widzę białe mrugające światło — oznajmiła Barbara Katz.

Knolls Kettering III, poskrzypując kośćmi stawów, zajął miejsce Barbary przy teleskopie.

— Ma pani rację — stwierdził. — To pewnie Rosjanie sprawdzają sygnały świetlne.

— Dziękuję — odparła dziewczyna. — Kiedy chodzi o Księżyc, nie mogę na sobie polegać. Wciąż widzę światła Luny, Layportu czy innych miast z książek fantastycznonaukowych.

— Przyznam się pani, że ja też! A teraz widać czerwony sygnał.

— Mogłabym zobaczyć? Ale po co ma pan ciągle wstawać? Może lepiej usiądę panu na kolanach… jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, a stołek wytrzyma.

Knolles Kettering III roześmiał się.

— Świetny pomysł, ale przy najmocniejszym nawet stołku plastikowa kość w moim biodrze chyba nie wytrzyma — powiedział z żalem.

— Och, serdecznie panu współczuję!

— Mniejsza o to. I tak możemy razem oglądać niebo. Tylko proszę mi nie współczuć.

— Dobrze — obiecała Barbara. — To zresztą całkiem romantyczne mieć plastikowe części, tak jak ci starzy żołnierze, którzy wykładają na akademiach kosmicznych w opowiadaniach Heinleina i E. E. Smitha.

Don Guillermo Walker zrozumiał w końcu, że lśniąca czerń przed nim to woda — małe jezioro, a nie to wielkie — bo w odległości mniej więcej piętnastu kilometrów ujrzał wreszcie iskrzące się światła Managui. Nagle coś innego przyszło mu na myśclass="underline" za późno wystartował. Co będzie, jeżeli Księżyc wyjdzie z zaćmienia i oświetli go, dokładnie wskazując jego położenie odrzutowca el presidente i działom przeciwlotniczym? Będzie się wtedy czuł jak maszynista teatralny, który zmieniając po ciemku dekoracje na scenie, znajdzie się nagle w kręgu przedwcześnie zapalonego reflektora. Żałował, że nie fest w Chicago i nie występuje w jakiejś podrzędnej trupie, że nie zagrzewa do walki komórki organizacji Bircha pod hasłem „broń dla Południa”, że nie ma znów dziesięciu lat, jak wtedy, gdy w Milwaukee organizował na podwórzu własne przedstawienie cyrkowe i igrał ze śmiercią zjeżdżając na ziemię po zardzewiałym drucie z wysokości sześciu metrów.

Wspomnienia z dzieciństwa dodały mu otuchy. Skoro gotów był umrzeć dla podwórzowego cyrku, tym bardziej gotów jest zginąć bombardując latynoskie miasto! Włączył silnik na maksymalna prędkość: śmigło cięło teraz powietrze z nieco większą siłą.

— Guillermo geronimo! — krzyknął don Guillermo. — La Loma, strzeż się!

Rozdział 7

Paul Hagbolt słuchał tylko jednym uchem mówców na podium. Dziwny zbieg okoliczności — fotografie gwiezdne i koncepcja Łysego o planetach wędrujących w nadprzestrzeni — odwrócił jego uwagę od dyskusji i pobudził wyobraźnię. Jak gdyby nagle duży zegar, który tylko on jeden słyszał, teraz właśnie zaczął tykać (raz na sekundą, a nie pięć razy jak małe zegarki na rękę czy większość zegarów sprężynowych), Paul wyraźnie zdawał sobie sprawę z upływu czasu i ze wszystkiego wokoło: ciasno zbitej gromadki ludzi, równej piaszczystej plaży, cichego szumu fal zalewających brzeg tuż za podium, starych, zabitych deskami domków plażowych, wznoszącego się za nimi Vandenbergu 2 z czerwonymi, migocącymi światłami, skał ciągnących się za trawa morska, ale przede wszystkim z ciepłej nocy napierającej z kosmosu i zmniejszającej do minimalnych rozmiarów wszystko oprócz Ziemi, czarnego Księżyca i błyszczących gwiazd.

Ktoś skierował pytanie do Ramy Joam. Kobieta, błysnąwszy zębami, spojrzała na Brodacza, a potem na publiczność, przyglądając się każdemu z osobna. Cerę miała równie bladą jak Anna, a ogromny, zielony turban ukrywający jej włosy podkreślał trójkątny kształt szczupłej twarzy. Wyglądała j ale niedożywione dziecko.

Wciąż milcząc spojrzała na niebo, potem przez ramię obejrzała się na ciemny Księżyc wreszcie skierowała wzrok na publiczność.

Następnie głosem cichym, lecz chrapliwym, powiedziała:

— Cóż my naprawdę wiemy o kosmosie? Mniej niż człowiek od urodzenia wieziony w podziemnej celi wie o milionach ludzi żyjących w Kalkucie, w Hong Kongu, w Moskwie czy w Nowym Jorku. Zdają sobie sprawę, że niektórzy z was myślą, iż wyższe cywilizacje będą nas kochać i wielbić, ale ja hipotetycznie oceniam stosunek tych cywilizacji do człowieka na podstawie stosunku człowieka do mrówki. I na tej podstawie mogę wam powiedzieć jedno: tam w kosmosie są potwory. Diabły.