Don Merriam zdjął ostatni kanister i ruszył w stronę stacji. Spojrzał w gore na zaćmienie. Pierścień świecił jaskrawo po prawej stronie Ziemi. Za kilka sekund ukaże się tarcza Słońca, na Księżyc powróci upalny dzień, a ciemne koło Ziemi znów rozjaśnią odbite przez Księżyc promienie Słońca.
Nagle zatrzymał się. Tarcza Słońca jeszcze się nie ukazała, a tarcza Ziemi, przed chwilą ciemna, świeciła teraz dwadzieścia razy jaśniej niż kiedykolwiek w blasku Księżyca. Bez trudu rozpoznał kontury obu Ameryk, a w górnym prawym brzegu mały świetlisty punkt grenlandzkiej pokrywy lodowej.
— Don, spójrz na Ziemię — odezwał się w słuchawce donośny głos Johannsena.
— Właśnie patrzę, Jo. Co się tam dzieje?
— Nie wierny. Podejrzewamy, że gdzieś na Księżycu nastąpił potężny wybuch. Może pożar w bazie radzieckiej — wybuch paliwa rakietowego.
— Nie byłoby tak jasno, Jo. No, ale może Amburcumian wynalazł sygnał świetlny o mocy dwudziestu Księżyców.
— Latarnia atomowa? — roześmiał się ponuro Johannsen. — Dufresne ma lepszą propozycję. Jego zdaniem wszystkie gwiazdy za nami zwiększyły jasność tysiąckrotnie.
— Może ma rację — odpowiedział Don, — Jo, co to za punkt nad Atlantykiem? — zapytał nagle.
Punktem, o którym mówił, była jasna żółto-fioletowa plama na spokojnej wodzie oceanu.
Richard Hillary opuścił zastanę, żeby poranne ostre promienie słońca nie wpadały do wnętrza, i wyciągnął się wygodnie w fotelu pośpiesznego autobusu, który właśnie nabierał szybkości w drodze do Bath, Autobus ten był miłą niespodzianka, w porównaniu z podskakującym na wyboistej drodze autobusem, którym jechał z Portishead do Bristolu. Nareszcie poczuł, że choroba morska mu mija: wnętrzności, które niecałą godzinę temu skręcały mu się w wężowe sploty, teraz powoli się uspokajały.
Oto, co jeden wieczór spędzony z pijanym walijskim poetą może uczynić z wyobraźnią — pomyślał ironicznie. — Cholera, jakieś wężowe sploty! Starczy mi już tego na dłuższy czas!
Przy pożegnaniu Dai Davies był w wyjątkowo hałaśliwym nastroju, śpiewał głośno,,Żegnaj, Mono”, improwizując poszczególne zwrotki pod wpływem alkoholu. Tworzył okropne neologizmy, takie jak „księżyco-ciemność” i „ludzko-blask”, a do tego wszystkiego „dziewico-uroda”. Ulga, jaką czuł Richard, kiedy się pozbył Daviesa, była szczera i głęboka. Nawet nie przeszkadzało mu (przynajmniej na razie), że kierowca autobusu ma włączone radio i zmusza pasażerów do słuchania przytłumionych dźwięków amerykańskiego neojazzu, równie bezsensownego, jak partia republikańska.
Richard wydał ciche, choć głębokie, westchnienie. Tak, na jakiś czas koniec z Dai, koniec z literaturą fantastycznonaukową, koniec z Księżycem. Tak, przede wszystkim z Księżycem.
— Przerywamy program — odezwał się głos z radia — żeby podać państwu zeskakujące wiadomość! ze Stanów Zjednoczonych.
Rozdział 8
Hunter i Łysy rozmawiali, obserwując Wędrowca. Kiedy kędzierzawa głowa i bujna broda Huntera przysłoniła na chwilę złocistą część kuli, lśniąca czaszka Łysego przybrała dziwny karmazynowy odcień.
Paul pod wpływem nagłego przypływu energii wskoczył na podium i nie myśląc o konsekwencjach powiedział:
— Posiadam tajne informacje na temat fotografii gwiezdnych z polami zniekształceń, które całkowicie potwierdzają…
— Dosyć! Nie mam czasu wysłuchiwać bredni fanatyków! — krzyknął Łysy, po czym zwrócił się znów do Huntera:
— Mogę się założyć, Ross, że jeśli ten obiekt Jest w tej samej odległości od Ziemi, co Księżyc, musi być wielkości Ziemi. Na pewno. Ale…
— Zakładając, że to kula — przerwał mu ostro Hunter — bo może być płaski jak talerz.
— Oczywiście zakładając, że to kula. Ale to chyba naturalne i rozsądne przypuszczenie, prawda? Słuchaj, jeżeli jest tylko tysiąc sześćset kilometrów nad nami — na sekundę zamknął oczy — to jego średnica wynosi czterdzieści osiem kilometrów. Zgodzą się?
— Tak — odparł Hunter. — Trójkąty podobne i dwanaście tysięcy osiemset kilometrów dzielone przez dwieście pięćdziesiąt.
Łysy skinął głową tak energicznie, że gdyby nie przytrzymał okularów, spadłyby na ziemię.
— Jeżeli natomiast jest tylko sto sześćdziesiąt kilometrów nad nami — co oznaczałoby, że nie odbija promieni słonecznych, lecz świeci własnym blaskiem…
— To ma średnice długości cztery przecinek osiem kilometra — dokończył za niego Ross.
— Tale — zgodził się Paul. — Ale w takim razie okres jego obiegu po orbicie wynosi dziewięćdziesiąt minut, czyli cztery stopnie na minutę, a taki ruch będziemy w stanie zaobserwować i bez pomocy gwiazd.
— Ma pań całkowita słuszność — powiedział Łysy zwracając się do Paula jak do starego kolegi — Cztery stopnie to tyle, co Pas Oriona. Jeżeli ta kula rzeczywiście posuwa się z taką szybkością, zauważymy to niebawem.
— Ale skąd wiesz, że ona w ogóle posuwa się po orbicie? — zapytał Hunter. — Skąd możesz mieć tę pewność?
— Jeszcze jedna zrozumiała i, rozsądna hipoteza — odparł głośno i z pewną goryczą Łysy. — Tak jak to, że odbija promienie słoneczne. Nie wiem, skąd się tu wzięła, ale skoro jest w kosmosie, i dopóki się. nie przekonamy, że jest inaczej, możemy przypuszczać, że podlega prawom kosmosu. Co pan chciał powiedzieć o fotografiach gwiezdnych? — zwrócił się do Paula.
Paul zaczął opowiadać.
Margo nie weszła z Paulem na podium. Stała niżej — wokół niej ludzie tłoczyli się i z przejęciem dyskutowali, dwie kobiety, kucając przy Drągalu, rozcierały mu nadgarstki, niski mężczyzna szukał czegoś miedzy krzesłami — i wpatrywała się w dziwne ametystowotopazowe smugi za ciemną plażą, w odbicie Wędrowca w wodach Pacyfiku. Przyszło jej na myśl, że wszystkie widma jej przeszłości, a może przeszłości świata, przyjdą do niej tą szosą wybrukowaną drogimi kamieniami.
W polu jej widzenia ukazała się twarz kobiety w turbanie.
— Poznaję panią — powiedziała kobieta oskarżycielskim tortem. — Jest pani narzeczoną tego kosmonauty. Widziałam pani zdjęcie w,,Life’ie”.
— Chyba ma pani racje — wtrąciła druga kobieta w jasnoszarym swetrze i spodniach. — Ja też widziałam to zdjęcie.
— Przyszła z jakimś panem — poinformowała je Anna, która stała koło Ramy Joan. — Są bardzo mili i mają kotkę. Widzisz, mamusiu, jak kotka wpatruje się w ten olbrzymi aksamitny talerz?
— Tak, kochanie — Rama Joan uśmiechnęła się krzywo. — Widzi diabły. Koty je lubią.
— I tak się boimy. Niech pani przestanie nas straszyć — wtrąciła ostro Margo. — To głupie i dziecinne.
— Pani myśli, że tam nie ma diabłów? — zapytała uprzejmie Rama Joan. — O, proszę się nie martwić o Annę. Jej się wszystko podoba.
Ragnarok podkradł się do nich, wspiął się na tylnych łapach i zawarczał na Miau.
— Siad, pies! — rozkazał niski mężczyzna, który wciąż szukał czegoś między krzesłami. Margo starała się przytrzymać wyrywającej się i drapiącą kotkę, natomiast Karna Joan odwróciła się i spojrzała na Wędrowca, a potem na Księżyc, który powoli wychodził z zaćmienia. Niski mężczyzna znalazł to, czego szukał, usiadł i położył na kolanach odnaleziony skarb — przedmiot wielkości teczki, ale o ostrzejszych krawędziach.