— W porządku, niech pani znajdzie jakąś stację — rzekł Hunter.
— Postaram się złapać KFAC. Tam nadają muzykę klasyczną i często przerywają program, żeby w skrócie podać wiadomości.
— Jeżeli w Nowym Jorku albo w Buenos Aires również widać tę kulę, będziemy mieli pewność, że jest ona bardzo wysoko — skomentował Hunter.
Margo, trzymając kotkę, znów patrzyła na Wędrowca. Nagle poczuła, że ktoś ją bierze za łokieć.
— Clarence Dodd — przedstawił się uprzejmie niski mężczyzna. — Pani…
— Margo Gelhorn — odparła Margo. — Czy ta potężna bestia to pański pies, panie Dodd?
— Tak — powiedział mężczyzna i uśmiechnął się lekko. — Czy mogłaby się pani tu podpisać?
— Niech mi pan da spokój — rzekła opryskliwie i znów spojrzała na Wędrowca.
— Będzie pani żałowała — zapewnił ją spokojnie Dodd. — Raz w życiu widziałem prawdziwy latający talerz i nie wziąłem pisemnych oświadczeń od czterech osób jadących razem ze mną samochodem. Po tygodniu wszyscy twierdzili!, że to było co innego.
Margo wzruszyła ramionami i podeszła do podium.
— Paul — powiedziała — zdaje mi się, że fioletowa część się zmniejsza, a na zewnętrznej krawędzi żółtej płaszczyzny widać fioletowe pasmo, którego przedtem nie było.
— Ona ma rację — odezwało się kilka głosów. Rudolf poprawił okulary, które wciąż zsuwały mu się z nosa, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Hunter zawołał:
— Obraca się! To na pewno kula!
Paul, któremu dotychczas wydawało się, że Wędrowiec jest płaski, ujrzał nagle, że to bryła. Widok wyłaniającej się, dotąd ukrytej, nieznanej drugiej strony kuli wywarł na zebranych wielkie wrażenie.
Rudolf podniósł rękę.
— Obraca się na wschód — stwierdził. — A to znaczy, że kula kręci się w przeciwną stronę niż Ziemia i większość planet naszego układu słonecznego.
— Słyszysz, Bili? Zaczyna się lekcja astronomii — cicho, ironicznym tonem powiedziała szaro ubrana kobieta do siedzącego obok mężczyzny.
Chuda kobieta włączyła radio tranzystorowe: słychać było wyraźnie tylko zakłócenia. Muzyka, a właściwie to, co można było wyłapać z zakłóceń, była skoczna i melodyjna. Po chwili Paul rozpoznał „Walkirię” Wagnera, która tu, na rozległym otwartym terenie brzmiała tak, jakby utwór grała orkiestra złożona z myszy.
Don Merriam był prawie w połowie drogi powrotnej do stacji; szybkim krokiem szedł ostrożnie po jaśniejącej równinie, wznosząc butami pyl, kiedy w słuchawce usłyszał opanowany głos Johannsena. Zatrzymał się.
— Słuchaj uważnie, Don — powiedział Johannsen. — Masz nie wchodzić do stacji. Wsiadaj do statku A i przygotuj się do samotnego startu.
Don chciał zapytać, co się stało, ale się powstrzymał. Słysząc tę ciszę w słuchawce Johannsen roześmiał się z uznaniem i mówił dalej:
— Wiem, na tego typu statkach lataliśmy w pojedynkę tylko na próbnych, ćwiczebnych lotach, ale to rozkaz z góry. Dufresne jest już gotów. Będzie leciał statkiem B. Ja z Baby Jagi C będę przekazywał informacje Gornpertowi, który zostanie na miejscu i będzie je przesyłać dowództwu na Ziemi. Ty i Dufresne wystartujecie, kiedy otrzymacie rozkaz. Ty zbadasz północną stronę żółto-fioletowego obiektu za Księżycem, a Dufresne południową. Aż mi się wierzyć nie chce, ale dowództwo z Ziemi mówi, że to…
Słowa Johannsena zagłuszył niski, świdrujący, niemal poddźwiękowy ryk: Don stopami wyczuł idące od dołu wibracje. Grunt księżycowy zachybotał mu pod nogami i Don stracił równowagę. W chwili gdy padał, myślał jedynie o tym, żeby zgiąć ręce w łokciach i osłonić hełm. Widział szarą warstwę pyłu, która falowała lekko niczym gruby dywan podnoszony wiatrem — to siła inercji utrzymywała pył nad rozdygotanym Księżycem.
Don runął na wznak. Łoskot wzmagał się: czuł przez kombinezon coraz silniejsze wibracje. Fontanny pyłu wzbiły się wokół niego. Hełm na szczęście nie pękł.
Ryk ustał.
— Jo! Jo! — krzyknął Don, a potem językiem włączył alarm.
Fioletowo-żółty blask padał na niego od zachodniej strony Atlantyku, nie opodal wybrzeży Florydy.
Ze stacji nie było odpowiedzi.
Rozdział 9
Margo i Paul ruszyli za główną grupą z powrotem do samochodów. Nikt nie pamiętał, kto pierwszy zawołał: „Lepiej się stąd wynośmy”, ale kiedy słowa te zostały wypowiedziane, prawie wszyscy natychmiast zgodnie ruszyli w drogę. Jedynie Rudolf chciał koniecznie zostać przy swoim astrolabium składającym się z parasola i rogu stołu, usiłował też przekonać kolegów-obserwatorów, żeby z nim zostali, ale w końcu wyperswadowano mu ten pomysł.
— Rudolf jest kawalerem — w charakterze wyjaśnienia zwrócił się. Hunter do Margo, kiedy czekali wraz z kilkoma innymi osobami, aż Rudolf zbierze swoje rzeczy. — Może nie spać całą noc obserwując jakieś zjawisko, głowiąc się nad zadaniem szachowym albo usiłując poderwać jakąś aktoreczkę! — to ostatnie krzyknął do Rudolfa — ale my wszyscy mamy rodziny.
Skoro tylko padła propozycja odejścia, Paul chciał natychmiast pójść do Dowództwa Projektu Księżycowego. Postanowił, że wraz z Margo skręcą od razu w stronę Vandenbergu 2, właściwie już chciał powiedzieć, że pójdą pieszo do Bramy Plażowej — byłoby prędzej — ale przypomniał sobie, że sprawdzanie przepustek trwa tam dłużej.
Gdy jako jedni z pierwszych byli już gotowi do drogi, Miau nabrała odwagi widząc, że Ragnarok jest na smyczy, wyrwała się i zaczęła zwiedzać plażę pod tarasem. Anna, czekając aż Margo złapie kotkę, została z tyłu, a wraz z nią jej matka, Rama Joan. Tworzyły dziwną parę: spokojna dziewczynka z rudymi warkoczykami i kobieta o męskich rysach w wymiętym fraku.
Kiedy Rudolf przyłączył się do nich, cała grupka ruszyła szybkim krokiem, żeby dopędzić tych na przedzie.
Rudolf wskazał kciukiem Brodacza.
— Czy ten typ szkalował moje dobre imię? — zapytał Margo.
— Nie, wprost przeciwnie. Profesor Hunter robił panu jak najlepszą reklamę — odpowiedziała z uśmiechem dziewczyna. — Jeśli dobrze zrozumiałam, nazywa się pan Rudolf Valentino.
— Nie — roześmiał się Rudolf. — Po prostu Rudolf Brecht. Ale Brechtowie to również uwodziciele, hoho!
— Zapomniałeś parasola — wtrącił Hunter i jednocześnie chwycił Brechta za łokieć. — Nie, nie pozwolę po niego wracać.
— Nie mam zamiaru, Ross — odparł Rudolf. — Specjalnie go tam zostawiłem jako swojego rodzaju pomnik. Nawiasem mówiąc, należałoby jeszcze dopisać do tej kartki, że jesteśmy bandą głupców. Całą noc będziemy się musieli przedzierać przez korki uliczne zamiast zostać w tym wymarzonym miejscu i wykorzystać czas na owocne obserwacje. Zjedlibyśmy pyszne śniadanie na świeżym powietrzu.
— Nie jestem pewien, czy to rzeczywiście wymarzone miejsce — zaczął ponuro Hunter, ale Rudolf przerwał mu i wskazał ręką Wędrowca.
— Przypuśćmy, że to prawdziwa planeta — powiedział. — Czym według ciebie są więc te żółta i kasztanowate plamy? Moim zdaniem, żółte to pustynie, a kasztanowate to oceany fioletowych wodorostów.
— Suche obszary skrystalizowanego jodu i siarki? — strzelił w ciemno Hunter.
— Których granic strzegą pewnie demony Maxwella? — zapytał z lekką ironią Rudolf.
Paul spojrzał w górę. Fioletowe pasmo było teraz szersze, a żółta powierzchnia, która przesunęła się bliżej.środka nieznanego ciała, przypominała kształtem opasły półksiężyc.
— A ja myślę, że to oceany ze złotą wodą i ziemia porośnięta fioletowym lasem — powiedziała Anna.