Выбрать главу

— Nie, moja panno, trzeba przestrzegać zasad gry — upomniał ją Rudolf. — A to znaczy, że nie można wymyślać rzeczy, których nie ma tu na Ziemi.

— Czy taką ma pan metodę badania spraw nieznanych? — spytała z rozbawieniem Rama Joan. — Czy naprawdę w ten sposób podchodzi pan do wszystkiego?

— Tak. Do wszystkiego. To chyba najsłuszniejsza zasada — odparł Rudolf. — Młoda damo — zwrócił się znów do Anny — jak się najlepiej wkraść w łaski twojej mamy? Nigdy jeszcze nie zabiegałem o względy buddystki, a to wielka pokusa.

Anna wzruszyła ramionami, jej rude warkocze podskoczyły. Rama Joan sama odpowiedziała na pytanie.

— Niech się pan nie spodziewa, że podzielam pańskie poglądy — rzuciła zgryźliwie.

Ściągnęła nagle turban, ukazując fale złocisto-rudych włosów — nareszcie widać było podobieństwo między matką a córką, a frak Ramy Joan wyglądał teraz jeszcze bardziej dziwacznie.

Mijali kępy trawy morskiej i powali zbliżali się do reszty piechurów. Paul spostrzegł ze zdziwieniem, że niemal wszyscy oddalający się od Wędrowca idą zgarbieni, a potem uświadomił sobie, że sam też idzie pochylony. Wyprzedził Drągala i dwie idące przy nim kobiety. Jedną z nich była chuda kobieta z radiem. Wśród trzasków i zakłóceń słychać było Koncert a-moll Grega.

— Starałam się złapać inne stacje — wyjaśniła Hunterowi — ale zakłócenia były jeszcze większe.

Nagle muzyka ucichła. Wszyscy naraz się zatrzymali. Kilka osób na przedzie też stanęło.

— Podajemy komunikat z Sigalert — powiedział wyraźny głos. — Autostrady prowadzące do Hollywood i Santa Monica — nie, przepraszam — do Hollywood, Santa Monica i Ventury są zamknięte z powodu zatorów. Prosi się kierowców, żeby nie używali żadnej z tych autostrad aż do odwołania. Radzimy pozostać w domu. Nieznane ciało na niebie tonie jest wybuch atomowy. Powtarzam: to nie jest wybuch atomowy. Przed chwilą rozmawialiśmy przez telefon z profesorem Humasonem Kirkiem, sławnym astronomem uniwersytetu w Tarzanie, który nam powiedział, że nieznany obiekt na niebie to bez wątpienia, — powtarzam bez wątpienia — wędrująca chmura pyłu metalicznego, odbijająca światło słoneczne. Nie ma się więc czego obawiać. Profesor sądzi, że to pył złota i brązu. Ogólna waga pyłu, jak zapewnia profesor, wynosi nie — więcej niż trzy kilogramy, a sam pyl nie stanowi zagrożenia…

— Co za dureń! — nie wytrzymał Rudolf Brecht. — Pyłek! Meszek!

Kilka osób syknęło na niego, ale kiedy się uciszył, słychać już było tylko zakłócany szmerami fortepianowy Koncert a-moll.

Don Merriam był około stu metrów od stacji, kiedy na Księżycu nastąpiły nowe wstrząsy — tym razem wstrząsy pionowe, zapowiedziane przez potworny świdrujący łoskot, jakby ktoś wypruwał z Luny wszystkie wnętrzności. Donowi zaczęły dzwonić zęby, a metalowe części kombinezonu wibrowały gwałtownie jakby w rytm dźwięków ogromnego, kosmicznego fortepianu.

Twardy grunt księżycowy umknął mu spod nóg, chwilę później uderzył z siłą w jego karbowane podeszwy, potem znów umknął i znów go rąbnął. Dywan pyłu podskakiwał i opadał wraz z Donem. Gdzieniegdzie całe chmury tryskały w górę na wysokość ponad czterech metrów, po czym opadały raptowniej niż kurz na Ziemi.

Wstrząsy nie ustępowały. Don, jakby balansował na grzbiecie wierzgającego konia, walczył, żeby utrzymać równowagę, pomagając sobie nagłymi wyrzutami ramion. Raptownie unoszący się pył tworzył grube, ostre łuki na tle gwiezdnych pól. Światło słoneczne zmów zalewało równinę Platona.

Wstrząsy ustały. Kosmonauta nastawił polaryzację na cztery piąte i rozejrzał się, szukając stacji. Zaniechał już prób porozumienia się ze stacją przez nadajnik umieszczony w kombinezonie. Nie widział iluminatorów, ale w świetle słonecznym zawsze trudno było je dostrzec. Kierując się gwiazdami, obrał właściwą drogę i ruszył przed siebie. Zdawało mu się, że widzi błyszczące krawędzie dwóch statków kosmicznych, stojących na wysokich trójnogach.

Nowa seria poprzecznych wstrząsów sejsmicznych zwaliła Dona z nóg. Podniósł ręce w samą porę, żeby złagodzić upadek. Tym razem wstrząsy trwały dłużej — towarzyszyło im kilka wstrząsów ubocznych. Krater Platona falował aż po horyzont niczym jezioro szarego pyłu. Strumienie pyłu wznosiły się i opadały. W istocie bardziej przypominało to ziemskie wodotryski niż fontanny księżycowego pyłu. Fale pyłu piętrzyły się wokół spiczastych skał, a całe tumany opadały na hełm Dona.

Pionowe wstrząsy zawtórowały poziomym. Grzmot oszołomił Dona. Kombinezon pobrzękiwał na nim jak pusta puszka w betoniarce.

Postanowił nie czekać dłużej i niczym pokryty srebrnym pyłem chrząszcz zaczął się czołgać w stronę statków. Żałował tylko, że nie ma tyle nóg co chrząszcz.

Zbliżając się do samochodów, które wyraźnie rysowały się u podnóża ciemnych skał, członkowie sympozjum rozdzielili się na grupy. Światło Wędrowca, złożone z harmonizujących ze sobą żółtości i fioletów, nadawało żółtawy odcień wszystkiemu z wyjątkiem lustrzanych powierzchni, takich jak tafla wodna, w której odbijała się cala planeta, albo krańców, gdzie cień przysłaniał jeden z kolorów.

— Pewnie wy z Projektu Księżycowego wiecie znacznie więcej od nas — z odrobiną zazdrości w glosie powiedział Hunter do Paula. — Macie przede wszystkim lepszy system informacji. A poza tym teleskopy satelitarne, radary i całą resztę!

— Nie jestem taki pewien, Ross — odparł Paul. — Praca tom wyrabia u wszystkich wycinkowe spojrzenie.

Niski mężczyzna podszedł do nich — w prawej ręce na krótkiej smyczy trzymał Ragnaroka, w lewej blok.

— Pamięta mnie pani? Nazywam się Clarence Dodd. Może byłaby pani tak uprzejma teraz się podpisać? — zapytał przymilnie, wyciągając do Margo blok. — Jutro każdy będzie mówił: dlaczego się nie podpisałem? Ale będzie już za późno.

Margo, usiłując powstrzymać wyrywającą się kotkę, warknęła:

— Idiota! Niech się pan odczepi!

— Ja ci podpiszę, Dodd — zawołał wesoło Rudolf. — Tylko chodź tutaj i przestań drażnić zwierzęta!

Anna roześmiała się cicho.

— Wiesz, mamusiu, podoba mi się pan Brecht — powiedziała. Rudowłosa kobieta we fraku odpowiedziała jej ledwo dostrzegalnym uśmiechem.

— Świetnie! Może taka reklama przekona twoją mamę! — zawołał Rudolf.

Paul ujął Margo za łokieć i już miał ją zaprowadzić do samochodu, kiedy nagle coś go skłoniło, żeby stanąć i spojrzeć na Wędrowca. Otoczony fioletem żółty kształt był teraz wyraźny — szerszy u podstawy, zwężający się ku górze: i ostro zgięty na czubku. Nowy kształt nie dawał Paulowi spokoju.

Clarence Dodd — lub „niski mężczyzna”, jak go wciąż w myśli nazywał Paul — dał Rudolfowi do potrzymania smycz Ragnaroka i szybko narysował nowy, uproszczony rysunek, poziomą linią zakreślając fioletową płaszczyznę. Pod rysunkiem napisał: Po godzinie.

Jeden z samochodów, czerwona limuzyna, ruszył, pozostawiając — innych daleko w tyle.

Z przodu rozległo się wołanie chudej kobiety:

— Proszę nam pomóc! Wanda chyba ma atak serca!

Ragnarok zaskomlał. Miau syknęła.

Naraz Paul uświadomił sobie, co mu przypomina żółty kształt: dinozaura o długich szczękach, stojącego na potężnych tylnych łapach. Poczuł gęsią skórkę. Przeszył go nagle dreszcz — coś wstrząsało jego ciałem.

W dziecinnych latach Paul lubił stawać pośrodku huśtawki zawieszonej na ganku: była to solidna ławka wyłożona poduszkami, mieszcząca trzy osoby, i łańcuchem przymocowana do sufitu. Zdawało mu się wtedy, że zachowanie równowagi na huśtawce jest szczytem odwagi. Teraz nagle znów znalazł się na huśtawce — ziemia bowiem z przytłumionym łoskotem lekko chwiała mu się pod nogami, najpierw kilka centymetrów do tyłu, potem kilka centymetrów do przodu, potem znów do tyłu, On sam zaś musiał balansować, żeby utrzymać równowagę, jak to robił niegdyś na huśtawce.