Ponad krzyki i nawoływania wybił się rozkazujący glos Huntera:
— Jak najdalej od samochodów!
Margo przywarła do Paula. Miau, zgnieciona między nimi, pisnęła.
Wszyscy biegali zataczając się. Brązowa skała jak gdyby wypaczyła się, pokryła głębokimi rysami, wreszcie zaczęta się rozpadać, najpierw powoli, a potem coraz prędzej niczym pod druzgocącymi uderzeniami miota. Posypał się grad kamieni. Odłamek uderzył Paula w policzek. W powietrzu unosiła się chmura pyłu. Rozszedł się nagle silny zapach wilgotnej ziemi.
— Prędko! — krzyknął Hunter. — Niektórych zasypało! Paul rzucił jeszcze okiem na żółty pionowy kształt na fioletowej powierzchni kuli, która teraz znajdowała się znacznie bliżej Księżyca.
Król drapieżników — Tyranozaurus!
Pershing Square — zespół niewielkich fontann i wypielęgnowanej zieleni porastającej podziemny garaż miejski i schron atomowy — znajduje się w samym sercu starej dzielnicy Los Angeles, w której częściej widać napisy typu,,Su credito es bueno” niż takie same informacje w języku angielskim.
Tej nocy pijacy, włóczędzy i anonimowi przechodnie, którzy oprócz ruchliwych wiewiórek i skrzydlatych gołębi są najczęstszymi bywalcami placu; mogli obserwować coś znacznie ciekawszego, niż zmierzwione brody kaznodziejów zapowiadających Powtórne Przyjście i histeryczne gesty obdartych mówców.
Tej nocy bywalcy placu wylegli na róg ulicy Olive i Piątej Alei, gdzie frontem do hotelu Baltimore, do wzgórza Bunkera i do gmachu baptystów, który służył jako jeden z głównych teatrów w mieście, stoi posąg z brązu przedstawiający zamyślonego Beethovena. Światło Wędrowca zalewało twarze i oczy zwrócone w górę, obserwujące w milczeniu potężny znak na południowej części nieba; oczy Beethovena, który spoglądał w dół na swoją nie dopiętą kamizelkę, zaplamioną ptasimi odchodami, pozostawały jednak w cieniu krzaczastych brwi muzyka i jego wielkiej grzywy.
Przez chwilę panowała napięta, pełna grozy cisza, a potem rozległ się stłumiony odległy łoskot. Jakaś kobieta krzyknęła i zebrani oderwali oczy od nieba. Przez moment zdawało im się, że ulicą Olive prą potężne grzywacze zwieńczone żółto-fioletową pianą — ogromne fale czarnego oceanu, które wdarły się trzydzieści kilometrów w głąb lądu na północ od San Pedro, zalewając stocznię i autostradę w Long Beach.
Nagle zrozumieli, że to wcale nie ciemne strugi wody, a czarny asfalt, że to cała ulica faluje pod wpływem wstrząsów przesuwających się na północ. W następnej chwili łoskot zamienił się w przeraźliwy ryk stu odrzutowców, asfaltowe fale przewracały ludzi, a betonowe grzywacze niszczyły mury budynków.
Przez chwilę głęboko osadzone oczy gigantycznego, metalowego Beethovena błysnęły złowrogim fioletowym światłem, kiedy ciężki odlew wolno przewracał się.
Hunter, Paul i pozostali mieli sporo kłopotu starając się uporać ze skutkami wielkiego trzęsienia ziemi, które nawiedziło obszar od Los Angeles do Long Beach. Kiedy częściowo odkopali a częściowo wyciągnęli z gruzów trzy kobiety, które znajdowały się na skraju osypiska — w tym chudą kobietę z radiem — przeliczyli szybko osoby i okazało się, że wciąż trzech brakuje. Przez dziesięć minut zawzięcie kopali, posługując się trzema lśniącymi łopatami, które niski mężczyzna wydostał ze swojego kombi: samochód miał jedynie zasypane tylne koła i trochę wgnieciony dach. Nagle ktoś przypomniał sobie o czerwonej limuzynie, która pierwsza odjechała, a ktoś inny, że to właśnie w niej przyjechały trzy brakujące osoby.
Kiedy odpoczywali, Paul, którego samochód był zasypany doszczętnie, wyjaśnił, że jest pracownikiem Projektu Księżycowego i zamierza udać się z Morgo do Bramy Plażowej Vandenbergu 2. Zaproponował, że zabierze ze sobą tych, co chcą się do niego przyłączyć, i poręczy za nich strażnikom — chociaż nieszczęście, które ich spotkało, i tak powinno zapewnić im wstęp.
Rudolf Brecht entuzjastycznie poparł plan Paula, sprzeciwił mu się natomiast mocno zbudowany mężczyzna w skórzanej kurtce, Rivis; był on niezbyt pochlebnego zdania o wszystkich instytucjach wojskowych i nie wierzył, żeby można było spodziewać się od nich jakiejkolwiek pomocy. Samochód Rivisa miał tylko zasypaną chłodnicę i przednie koła. Rivis, który miał również czwórkę rozkosznych dzieci, uroczą żonę i skłonną do histerii teściową — znajdowały się one teraz w Santa Barbara — twierdził, że należy odkopać wozy i ruszać do domu.
Poparli go właściciele mikrobusu i białej furgonetki — oba pojazdy były tylko lekko przysypane ziemią. Szczególnie Właściciele furgonetki, schludni, przystojni Hixonowie, mąż i żona, którzy nosili oboje identyczne szare spodnie i swetry, nalegali, żeby jak najprędzej odjechać.
Dyskusja coraz bardziej się zaostrzała. Czy na szosie nadbrzeżnej będą zatory, czy też będzie zniszczona przez trzęsienie? Czy Paul jest tym, za kogo się podaje? Czy będą działały silniki, kiedy od kopie się samochody? (Rivis włączył silnik swojego wozu i udowodnił, że działa, jedynie w radio słychać było przeraźliwe trzaski). Czy Wanda naprawdę miała atak serca?! wreszcie, czy prelegenci i ich podejrzani nowi przyjaciele to nie banda intelektualistów, którzy boją się, że od łopaty dostaną pęcherzy na delikatnych rączkach?
W końcu połowa członków sympozjum, przede wszystkim ci, których samochody były tylko lekko zasypane, poparła Rivisa i Hixanów, a w dodatku bezlitośnie odmówiła zaopiekowania się Wandą, która miała atak serca, choćby do chwili, kiedy Paul przyśle po nią z Vandenbergu 2 łazika.
Reszta ruszyła w stronę Bramy Plażowej.
Don Guillermo Walker widząc, że zarówno kula, jak i jej jaskrawe odbicie w czarnym jeziorze Nikaragua już od stu kilometrów towarzyszy mu w locie na południowy wschód i nie zmienia postaci — tyle że teraz znajduje się bliżej zachodniego horyzontu i trochę bliżej Księżyca — pewien był, że Wędrowiec musi być planetą. Na kuli ukazało się teraz coś, co przywiodło mu na myśl złotego kogucika, który pieje, żeby obudzić ze snu Simona Bolivara. Kiedyś chyba grałem w „Złotym Koguciku”? — zastanawiał się samotny pilot, bombowca. Nie, bo to opera albo balet.
Gdzieniegdzie na zachodnim horyzoncie blask miał teraz różowy odcień i don Guillermo nie mógł zrozumieć dlaczego. Przelatując nad podłużną górzystą wyspą Ornetepe zobaczył w Alta Gracia więcej świateł niż zwykle o północy. Wszyscy pewnie wstali, gapią się w górę, wariują albo pędzą do kościoła — pomyślał.
Nagle za miasteczkiem rozbłysła czerwona łuna i nastąpił wybuch — przez chwilę don Guillermo myślał, że niechcący zrzucił bombę. Potem jednak uświadomił sobie, że to musiał nastąpić wybuch jednego z wulkanów na Ometepe. Skierował samolot na wschód — dalej, byle dalej od wybuchu! Ten różowy blask — ależ całe wybrzeże Pacyfiku to jeden wielki wulkan, od zatoki Fonesca po zatokę Nicoya.
Don Merdam, potłuczony, wyczerpany czołganiem, podniósł się na rękach przy dumnie stojącym magnezowym maszcie flagowym i zamiast stacji ujrzał szeroką na sześć metrów przepaść — z jej przeciwległej, nierównej krawędzi sypały się wąskie strugi pyłu.
Jeden ze statków znikł wraz ze stacją, drugi leżał na boku niby most nad przepaścią — dwie z trzech resorujących nóg sterczały w górę jak nogi zdechłej kury — pod trzecią natomiast Babę Jagę niemal się wczołgał, zanim ją w ogóle zauważył.