Kosmonauci nazywali małe statki kosmiczne „Babami Jagami”, ponieważ — Dufresne wpadł na to pierwszy — przypominały chatki na kurzych łapkach, które występowały w kilku popularnych utworach klasycznej muzyki rosyjskiej i które według podań ludowych chodziły w nocy. Słyszał natomiast, że kosmonauci radzieccy nazywają swoje statki „Jeepami”.
Teraz jednak podobieństwo statków do wędrujących chat czarownic stawało się coraz bardziej realne — nieustające pionowe wstrząsy Księżyca, których Don już prawie nie czuł, sprawiły, że ostatnia Baba Jaga, kołysząc się na wszystkie strony, — wstała na blaszanych nogach. Jedna noga znajdowała się zaledwie o metr od przepaści i na oczach Dona zbliżyła się do niej o następne piętnaście centymetrów.
Kosmonauta podniósł się i kucnął w szerokim rozkroku. Powiedział sobie w duchu, że Dufresne pewnie odleciał brakującym statkiem, choć on sam nie widział błysków startującej Baby Jagi; że Johannsen leży martwy albo żywy w statku nad przepaścią, a Gompert…
Baba Jaga znów zrobiła krok w stronę przepaści. Don również zrobił kilka szybkich kroków — przemierzył wyboisty teren, wyprostował się i złapał za ostatni szczebel drabiny, która zwisała z kadłuba między trzema nogami statku.
Podciągnął się na rękach i wspiął do włazu umieszczonego między pięcioma dyszami podobnymi z kształtu do trąbek. Baba Jaga zachwiała się. Donowi przeszło przez myśl, że to pod wpływem jego ciężaru środek ciężkości przesunął się nieco ku dołowi, zmniejszając rozpiętość kroków Baby Jagi.
Rozdział 10
Sally i Jake jechali metrem, które zatrzymano przy Czterdziestej Drugiej Ulicy i kazano pasażerom wysiąść. Zatory uliczne były tak potężne, że Jake zostaw!? samochód na parkingu we Flatbush. Policjanci pomagali strażnikom metra opróżnić wagony i pospiesznie kierowali pasażerów na górę.
— Co się stało, co się stało? — dopytywał się Jake. — Musiało się stać coś strasznego!
— E, pewnie nic takiego — odpowiedziała Sally. — Gdyby wybuchła bomba, kierowaliby wszystkich na dół. Zresztą jesteśmy niedaleko mieszkania Hugona. Jestem taka podniecona, Joke!
Wychodząc z podziemia zobaczyli, że na Times Square jest wyjątkowo ludno jak na trzecią rano.
Patrząc na zachód od Czterdziestej Drugiej Ulicy widzieli Wędrowca zawieszonego bez ruchu na niebie, a w pobliżu Księżyc, tok blisko, że go niemal dotykał. Dwubarwne światło padające z Wędrowca oświetlało na żółto ludzi stojących po południowej strofie ulicy, na fioletowo zaś tych, którzy stali po tej samej stronie, co Sally!i Jake. Neony reklam migotały nieustannie, ale były jakby przyćmione potężnym blaskiem nowego Księżyca.
Na Times Square było również ciszej niż kiedykolwiek, ciszę jednak przerwał mężczyzna, który ukazał się za nimi krzycząc:
— Dodatek nadzwyczajny! Przeczytajcie! Przeczytajcie o nowej planecie!
Jake za dwadzieścia pięć centów kupił gazetę „Daily Orbit”. Na okładce był rysunek Wędrowca w jaskrawych, ostrych kolorach — żółtym i czerwonym — i sześć wierszy informacji, które każdy mógł zdobyć patrząc na niebo i na zegarek. Tytuł artykułu brzmiał: DZIWNA KULA WPRAWIA WSZYSTKICH W ZAKŁOPOTANIE.
— Jaka tam dziwna? — zawołała Sally, która wciąż była w doskonałym humorze. — To ja ją stworzyłam, i umieściłam na niebie! — dodała, śmiejąc się do Jake'a.
— To bluźnierstwo, młoda damo — skarcił ją cierpko mężczyzna z kwadratową szczęką.
— Pan myśli, że kłamię? — zapytała. — Udowodnię panu, że mówię prawdę. — Łokciami zrobiła sobie miejsce w tłumie i rzuciła Jake’owi kurtkę. Wskazała palcem mężczyznę z kwadratową szczęką i Wędrowca, a potem strzelając palcami i kołysząc się wyzywająco, zaczęła śpiewać dźwięcznym altem piosenkę, której słowa zapożyczyła z „Zielonych drzwi” i „Dziwnego owocu”:
Don Merriam włączył silnik Baby Jagi, nim jeszcze zapiął pasy i zanim pompy zaczęły tłoczyć anilinę i azot. Powód był prosty: czuł, że statek przekroczył krawędź przepaści.
Robił wszystko, co mógł, żeby zyskać na czasie. Nie czekając, aż śluza powietrzna, znajdująca się między zbiornikiem paliwa a zbiornikiem utleniacza, opróżni się i znów napełni, wszedł od środka i wypuścił ze statku powietrze. Szybko zatrzasnął za sobą klapy włazu i w pośpiechu musnął tylko ręką dźwignię wyzwalającą tlen, choć wiedział, że zapas tlenu w kombinezonie już mu się kończy.
Zimny silnik zapalił od razu. Strumień rozgrzanych do białości molekuł wystrzelił z ogona Baby Jagi z prędkością ponad trzech kilometrów na sekundę i po chwili oczekiwania statek wzniósł się, ale zamiast pionowo w górę, leciał bokiem niczym stary samolot przy starcie.
Błąd zapewne polegał na tym, że Don usiłował wyrównać lot — może statek równie skutecznie sam wszedłby na orbitę. Ale Don zdany był tylko na siebie i niepokoił go Widok spękanego, białego Księżyca wyrastającego tuż przed ekranem; wiedział, że im prędzej wyrówna lot, tym mniej zużyje paliwa, a nie był pewien, czy zbiorniki są pełne — właściwie to wciąż nie był pewien, którym z trzech statków leci — a poza tym, był już osłabiony i półprzytomny z braku tlenu.
Nie zważając na ciążenie wychylił się w bok, a musiał wychylić się daleko, ponieważ w warunkach normalnych było to czynnością robota albo drugiego pilota — i wcisnął klawisze, żeby odpalić trzy rakiety na paliwo stałe z prawej burty statku, bliższej Księżyca.
Siła odrzutu wyrzuciła kosmonautę z fotela. Drążek sterowy powoli i nieubłaganie wysuwał mu się z dłoni, Dań przeleciał kilka metrów i upadł ciężko — znacznie ciężej, niżby upadł na Księżycu — uderzył głową o pokład, rozbijając hełm i tracąc przytomność.
Po dziesięciu sekundach zgasł anilinowo-azotowy silnik (w tego typu statkach następuje to automatycznie, kiedy pilot wypuszcza z rąk ster). Rakiety wypaliły się o ułamek sekundy wcześniej. Wyrównanie lotu, biorąc pod uwagę warunki, było niezwykle dokładne. Baba Jaga leciała prosto w górę z energią kinetyczną niemal wystarczającą, żeby wyzwolić się spod siły przyciągania Księżyca. Ale teraz ospała grawitacja Luny z sekundy na sekundę zaczęta zwalniać prędkość statku, który jeszcze przez długi czas miał się wznosić raptownie siłą bezwładu.
Hełm Dona leżał oparty o nie dokręconą klapę włazu. Wąski strumień białej pary wydostawał się przez pęknięcie w przedniej szybie hełmu. Wzdłuż pęknięcia osiadał szron.
— Za chwilę się zejdą — powiedziała Barbara Katz do Knollsa Ketteringa III. Mówiąc „zejdą się”, miała na myśli chwilę, kiedy Wędrowiec zasłoni Księżyc albo Księżyc zasłoni Wędrowca, albo…
— Przepraszam pana — usłyszeli za sobą cichy męski głos. — Ale co się słonie, jeżeli się zderzą?
Barbara odwróciła się. W wielkim domu paliło się teraz światło. Na jego tle rysowały się sylwetki wysokiego Murzyna w liberii szofera i dwóch przytulonych do siebie Murzynek. Wyszli bezszelestnie na taras.
— Mówiłem wam już kilka godzin temu, żebyście poszli spać — powiedział z irytacją Kettering, siedzący obok Barbary. — Przestańcie się wreszcie o mnie troszczyć.
— Przepraszam pana — ciągnął uparcie Murzyn — ale w Palm Beach nikt nie śpi. Wszyscy obserwują niebo. Proszę pana, co się stanie, jeżeli się zderzą?