Выбрать главу

— Ty nędzny aktorzyno! — krzyknął don Guillermo do uparcie świecącego Księżyca. — Nie możesz zejść ze sceny?

Trzy tysiące kilometrów od Wolfa Lonera i otaczających go czarnych chmur, nie opodal ciemnych zarysów eksperymentalnej elektrowni pływowej w Severn, poeta walijski, Dai Davies, pełen energii, choć pijany w dym, pomachał na dobranoc okopconemu Księżycowi, który opadał do bezchmurnego Kanału Bristolskiego za cyplem Portishead, gdy tymczasem pierwszy brzask gasił na niebie gwiazdy.

— Spij smacznie, Kopciuszku — zawołał Dai — umyj twarz i idź spać, ale jutro masz koniecznie wrócić!

Zupełnie trzeźwy Richard Hillary, chorowity powieściopisarz angielski, wtrącił z przekąsem:

— Tak to mówisz, Dai, jakbyś się bał, że już nigdy nie wróci, — Wszystko może się zdarzyć, mój Ricky — odpowiedział złowieszczo Dai, — Za mało myślimy o Księżycu.

— Ty myślisz o nim aż za dużo — odciął się Richard — wciąż tylko czytasz powieści fantastycznonaukowe. Rzygać się chce!

— Ach, literatura fantastycznonaukowa to dla mnie jak jedzenie i picie, no, przynajmniej jedzenie. Rzygać się chce? Pewnie przypomniał ci się smok z „Królowej Wieszczek” i wyobraziłeś sobie, jak najpierw wypluwa książki znienawidzone przez Spensera, a potem dzieła zebrane H. G. Wellsa, Arthura C. Clarkea i Edgara Ricea Burroughsa?

— Literatura fantastycznonaukowa jest równie bezwartościowa, jak wszystkie formy sztuki, które zajmują się raczej zjawiskami niż ludźmi — stwierdził Richard bliski irytacji. — Ty, Dai, powinieneś o tym wiedzieć. Przecież Walijczycy są życzliwi i serdeczni.

— Nie. Są nieczuli jak drewno — rzekł z dumą poeta. — Nieczuli jak ten oto Księżyc, który ma dla naszej planety znacznie większe znaczenie, niż kiedykolwiek będziecie w stanie zrozumieć, wy, sentymentalni heretycy, potomkowie Saksów i Normanów, pijacy pochrapujący w knajpach, zdegenerowani i mający obsesję humanitaryzmu.

Ruchem ręki wskazał elektrownię.

— Energia prosto od Mony.

— Dawidzie — nie wytrzymał wreszcie powieściopisarz. — Doskonale wiesz, że to cudo zbudowano tylko po to, żeby zatkać usta ludziom takim jak ja, przeciwnym — z obawy przed bombą — wszelkiemu stosowaniu energii atomowej, i proszę cię, nie nazywaj Księżyca Moną — to etymologia ludowa. Mona to wyspa walijska — inaczej Anglesey — nie ma natomiast walijskiego Księżyca. Dai wzruszył ramionami i dalej patrzył na blady, zachodzący Księżyc.

— Mona to ładne imię, a to jest najważniejsze. Cała cywilizacja to tylko smoczek, którym się zatyka usta niemowlęciu zwanemu ludzkością. A poza tym — dodał, uśmiechając się drwiąco — na Księżycu są przecież ludzie.

— Owszem — odparł chłodno Hillary. — Czterech Amerykanów i nieznana, ale niewielka liczba Rosjan. Zanim zaczniemy trwonić miliardy na podróże kosmiczne, powinniśmy zlikwidować nędzę i cierpienie.

— A jednak na Monie są ludzie zmierzający ku gwiazdom.

— Czterech Amerykanów. Mam więcej szacunku dla tego Lonera z Nowej Anglii, który w zeszłym miesiącu wypłynął z Bristolu na swojej łodzi. On przynajmniej nie twierdzi, że od sukcesu jego wyprawy zależy przyszłość świata.

Dai, wciąż patrząc na zachód, wyszczerzył zęby.

— Pal diabli Lonera, ten bezsensowny anachronizm! Pewno dawno utonął i ryby go pożarły. Ale Amerykanie piszą świetne książki fantastycznonaukowe i budują statki kosmiczne niewiele gorsze od radzieckich. Dobranoc, kochana Mono! Wróć z brudną twarzyczką, ale wróć koniecznie.

Rozdział 2

Przez panoramiczny otwór w hełmie wypukłym jak kapelusz grzyba, wciąż do połowy spolaryzowany, żeby chronić oczy przed blaskiem słonecznym, porucznik Don Merriam z amerykańskiego lotnictwa kosmicznego obserwował, jak ostatni kolisty skrawek Słońca, zamglony już przez atmosferę ziemską, znika za solidną płaszczyzną ojczystej planety.

Ostatnie smugi pomarańczowego światła z niesamowitą wprost dokładnością przypominały Donowi, jak w zimie Słońce o zachodzie kryło się w plątaninie czarnych gałęzi nagich drzew nie opodal farmy w Minnesocie, na której Don spędził dzieciństwo.

Odwracając głowę w prawo, w stroną miniaturowego pulpitu sterowniczego, językiem nacisnął guzik, żeby zmniejszyć polaryzację. („Drogi do planet bez atmosfery utorują ludzie i długimi, giętkimi językami” — powiedział kiedyś komandor Gompert. „Może lepiej mrówkojady?” — podsunął Dufresne).

Na niebie wystrzeliły setki gwiazd — noc na pustyni zwielokrotniona, usiana cekinami. Perlista czupryna Słońca zlewała się z Drogą Mleczną.

Ziemię otaczał czerwony pierścień — światło słoneczne załamane przez gęstą atmosferę planety — który miał pozostać do końca zaćmienia. Pierścień, jaskrawy przy samej skorupie, przygasał o jedną czwartą średnicy Ziemi dalej, ale najjaśniejszy był przy tej krawędzi, za którą przed chwilą znikło Słońce.

Don nie zdziwił się, że środkowy obszar Ziemi jest czarniejszy, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć. W trakcie zaćmienia mleczna poświata Księżyca nie padała na Ziemię.

Don kucał lekko odchylony do tyłu i opierał się na lewej ręce — w tej pozycji lepiej mógł obserwować Ziemię, znajdującą się w połowie drogi do zenitu. Teraz jednak odepchnął się jedną ręką, a ruch ten, dopasowany do ospałej grawitacji Księżyca, wystarczył, żeby mężczyzna wstał. Don rozejrzał się dookoła.

Światło gwiazd i blask pierścienia nadały miedziany odcień ciemnoszarej równinie pokrytej miękkim pyłem sproszkowanego pumeksu i ferrytów magnetycznych.

Ongi, kiedy Cromwellowska Armia Nowego Wzoru rządziła Anglią, Heweliusz nazwał ten krater Wielkim Czarnym Jeziorem. Ale nawet w pełnym świetle Don nie zdołałby ujrzeć ścian Platona. Ten niemal półtorakilometrowej wysokości naturalny, kolisty wat, pięćdziesiąt kilometrów na wschód, północ, południe i zachód od Dona, według kierunków na Księżycu, ukryty był za wygięciem powierzchni Księżyca, powierzchni znacznie bardziej chropowatej niż ziemska.

Ten sam zawężony horyzont przysłaniał dolną część stacji księżycowej znajdującej się zaledwie sto metrów od Dona. Przyjemnie było widzieć między ciemną równiną a polem gwiezdnym pięć małych błyszczących iluminatorów — a obok nich na tle gwiazd zarysy ściętych stożków trzech statków kosmicznych, stojących na trójnożnych podstawach.

— Jak się czujesz w tych egipskich ciemnościach? — odezwał się w słuchawce cichy głos Johannsena. — Odbiór.

— Ciepło i przytulnie. Nasza kochana Luna cię pozdrawia — odpowiedział Don. — Odbiór.

— A temperatura?

Kosmonauta spojrzał przez otwór w hełmie na powiększone, fluoryzujące tarcze.

— Spadła poniżej dwustu stopni Kelwina — oznajmił, podając niemal dokładny odpowiednik siedemdziesięciu trzech stopni poniżej zera w skali Celsjusza.

— System SOS działa? — dopytywał Johannsen.

Don nacisnął językiem guzik i w hełmie rozległo się ciche, melodyjne buczenie.

— Głośno i wyraźnie, drogi kapitanie — powiedział wesoło.

— Słyszę — zapewnił go kwaśno Johannsen. Don wyłączył językiem aparat.

— Zebrałeś już plony? — padło następne pytanie. Johannsen miał na myśli małe, podtrzymywane na prętach kanistry, regularnie wystawiane na zewnątrz w różnych odległościach od stacji i zbierane po to, żeby sprawdzić przemieszczanie się pyłu księżycowego i innych substancji, między innymi specjalnie znaczonych atomów.

— Jeszcze nie naostrzyłem kosy — odparł Don.