— Tygryska… — szepnął.
— Tak, Paul — powiedziała cichutko.
Odpychając się lekko łokciami i kolanami od ciepłego, przezroczystego okna, zbliżył się do niej i objął jej szczupłe, puszyste plecy — czuł, że kotka wciąż go głaszcze końcem ogona i że jej miękkie poduszeczki ze schowanymi pazurami delikatnie spoczywają na jego ramionach. Wtem usłyszał, jak Miau mruczy żałośnie.
— Jest zazdrosna — powiedziała Tygryska, śmiejąc się cicho i ocierając się policzkiem o policzek Paula. Paul poczuł, jak wąskim ostrym językiem lekko dotyka jego ucha i liże go po karku.
Wszystko, co dotąd robił, robił z powagą, jakby każdy ruch był częścią rytuału, który trzeba wykonać prawidłowo i spokojnie, ale teraz obejmując to cudowne stworzenie — Wenus w Futrze — zdał sobie sprawę, że jest podniecony. Różne obrazy przychodziły mu na myśclass="underline" poddał się nastrojowi, nie tracąc jednak panowania nad sobą. Obrazy napływały z dziwną systematycznością, jak wtedy, gdy Tygryska po raz pierwszy odczytywała jego myśli, tym razem jednak wędrowały przez jego umysł tak wolno, że mógł je dokładnie i szczegółowo obejrzeć. Przedstawiaj one mężczyzn, kobiety i zwierzęta. Przedstawiały miłość erotyczną, gwałty, tortury i śmierć — ale Paul wiedział, że nawet tortury i śmierć mają tylko podkreślić intensywność zbliżenia, cudowne pogwałcenia wszystkich tajemnic ciała, pełnię kontaktu między dwiema istotami; obrazy miały bardziej jeszcze upiększyć zespolenie dwóch ciał. Widział na przemian obrazy i niezwykłe symbole przypominające wspaniałe klejnoty i wzorzyste tkaniny lub pełne znaczenia barwne układy w kalejdoskopie. Po pewnym czasie symboli było więcej niż obrazów: tętniły jak wielkie bębny, drżały i wibrowały jak czynele; miał wrażenie, że otacza go wszechświat, że sam mknie we wszystkich kierunkach kosmosu, że na wznoszącej i opadającej fali, która pędzi wśród gwiazd w stronę gęstych ciemności, wędruje ku doskonałości.
Po pewnym czasie wypłynął z miękkiego, bezdennego czarnego łoża, znów ujrzał gwiazdy i pochyloną nad sobą Tygryskę, a w świetle gwiazd zobaczył jej fioletowe kwiaty-tęczówki, brązowozielone policzki i rozchylone czerwone wargi beztrosko ukazujące lśniące białe kły. Tygryska recytowała:
— Tygrysko, zacząłem pisać ten sonet kilka lat temu — zdziwił się sennie Paul. — Ale napisałem tylko trzy linijki. Czyżbyś…
— Nie — odparła szeptem. — Sam go dokończyłeś. Ja go tylko znalazłam, leżał w mroku twojego umysłu, ciśnięty w kąt. A teraz śpij, Paul, śpij…
Rozdział 37
Kiedy dojechali do skrzyżowania, to, co ujrzeli, sprawiło, że Hunter nie musiał podejmować decyzji, którędy mają dalej jechać. Szosę do Mulholland tarasowały bowiem trzy zachlapane błotem drogie wozy — ostatnie z wypuszczonych modeli. Pasażerowie wysiedli z nich przypuszczalnie po to, żeby naradzić się, w którą stronę skręcić. Mimo że byli też ochlapani błotem, sprawiali wrażenie ludzi bogatych — zapewne pochodzili z Malibu.
Czekanie, aż tamci zwolnią drogę, zajęłoby sporo czasu, a Hunter zdawał sobie sprawę, że nie mają ani chwili do stracenia, bo z każdą minutą nieubłaganie zmniejsza się odległość między nimi a rozwścieczoną grupą nastolatków, która, trąbiąc złowrogo, ściga ich z Doliny.
W samym środku łańcucha górskiego szosa ciągnęła się przez kilometr po prostym odcinku między czarnymi, osmalonymi szczytami. Corvetta i furgonetka były zaledwie w połowie tego odcinka, kiedy spoza ostatniego zakrętu wyłoniły się dwa jadące obok siebie zatłoczone wozy sportowe, a za nimi następne. Hunter lekko przyhamował i dał znak Hixonowi, żeby go wyprzedził. Hixon, pamiętając o poleceniu Huntera, nacisnął gaz i ruszył do przodu. Hunterowi mignęły przed oczami posępne twarze mężczyzn stojących z tyłu: Fulbyego, dziadka, Dodda, Wojtowicza i McHeatha, który kucał trzymając jedyny karabin, jaki im został.
W wozie Huntera panowało pełne napięcia milczenie. Anna, która siedziała między kierowcą a Ramą Joan, przytuliła się do matki.
Hunterowi znów mignęły przed oczami twarze, tym razem twarze stojących przy eleganckich wozach bogaczy, którzy patrzyli ze zdziwieniem i wyrzutem, jakby chcieli powiedzieć: „co za brak wychowania, żeby przejechać nie skinąwszy nawet ręką — i to teraz, kiedy w obliczu katastrofy obowiązuje powszechna życzliwość”.
Hunter nie życzył im źle, ale miał jednak nadzieję, że odwrócą uwagę ścigającej ich grupy i opóźnią nieco szaleńczy pościg z Doliny. Kiedy usłyszał za sobą pisk hamulców i strzał, ściągnął usta w grymas, który po części wyrażał zadowolenie, a po części wyrzuty sumienia. Furgonetka Hixona znikła za zakrętem, pierwszym z serii ostrych zakrętów prowadzących pod górę, który Hunter zapamiętał z wczorajszej jazdy. Skrzywił się i zmrużył oczy przed zielonkawobiałym blaskiem zachodzącego słońca, po czym zaczął się rozglądać za charakterystycznym układem terenu, który również wczoraj zapamiętał. Ujrzał go przed następnym zakrętem: skupisko dużych głazów przy szosie. Zatrzymał się tuż za zakrętem i wyskoczył z samochodu.
— Daj pistolet! — krzyknął do Margo, chwycił broń i zaczął się wspinać po stromym, spalonym, czarnym zboczu, nad którym unosił się kwaśny zapach, aż wreszcie znalazł się za głazami. Wycelował i strzelił. W pierwszej chwili ogarnął go strach, że głazy się nie poruszą i że ostatni ładunek pójdzie na marne, ale po kilku sekundach głazy obróciły się, zgrzytając i obijając się o siebie potoczyły się ze zbocza, aż wreszcie rąbnęły o asfalt. Hunter zbiegł ze zbocza, żeby przez kłęby unoszącego się pyłu sprawdzić, czy nie trzeba ich trochę przesunąć, ale okazało się, że droga jest szczelnie zatarasowana.
Z góry rozległy się pełne radości okrzyki; podniósł głowę.i zobaczył furgonetkę na prostej drodze za czwartym zakrętem. Wrócił biegiem do samochodu, zanim jednak oddał Margo pistolet, rzucił okiem na podziałkę — zostało jeszcze trochę ładunku. Odjeżdżając, usłyszał pisk hamulców i gniewne krzyki.
— Oni nie będą mogli już tedy przejechać, prawda? — zapytała Anna.
— Nikt nie będzie mógł przejechać, kochanie — powiedziała jej Rama Joan.
— Miejmy nadzieję — wtrąciła ironicznie Margo, która siedziała z tyłu. — Jak ci poszło, Ross?
— Skały od zbocza do zbocza — odparł krótko. — Dwie z nich pewnie trzeba będzie usuwać dźwigiem.
— Ale mnie chodzi o tych miłych ludzi, których minęliśmy na skrzyżowaniu — dodała Anna.
— Moją własną szosę, tę, którą przyjechali! — burknął Hunter. — Poza tym, mogli przecież zawrócić i czym prędzej stad się wynieść. A jeżeli zostali na miejscu, to tylko świadczy o ich głupocie!