Выбрать главу

Anna odsunęła się od niego i przytuliła do matki. Hunter wściekły był na siebie, że wyładował złość na Bogu ducha winnym dziecku. Brecht nigdy by się tak do Anny ne odezwał — pomyślał.

— Profesor Hunter postąpił jak najbardziej słusznie, Anno — poparła go stanowczo Wanda. — Mężczyzna musi przede wszystkim myśleć o bezpieczeństwie towarzyszących mu kobiet.

— Bogowie zawsze mieli kłopoty z magiczna bronią, kochanie — rzekła łagodnie do Anny Rama Joan. — Wiemy o tym z mitologii.

Hunter, wpatrując się piekącymi oczerni w krętą drogę, miał ochotę im powiedzieć, żeby przestały gadać, ale się w ostatniej chwili pohamował.

Minęło dobre dwadzieścia minut, zanim dogonili furgonetkę. Hixon zatrzymał się przy bocznej drodze.

— Jest tabliczka,,Do Vandenbergu”! — zawołał, wskazując na znak, kiedy wóz Huntera zatrzymał się obok. — Zdaje mi się, że prowadzi no skróty przez góry. Skoro i tak jedziemy tam, żeby znaleźć Opperly’ego, myślę, że ta droga będzie lepsza, i znacznie krótsza niż szosa nadbrzeżna.

Hunter uniósł się z siedzenia. Boczna droga wyglądała całkiem dobrze, w każdym razie krótki odcinek przed nim pokryty był asfaltem tak jak droga, którą dotychczas jechali. Przez chwilę nikt się nie odzywał.

Wtedy z południowego wschodu przemknął im nad głowami odgłos przejmujący, lecz cichy jak westchnienie. Mię istniał taki słownik, który by przełożył ten dźwięk na słowa wyjaśniające, że to właśnie trzy i pół godziny temu znikła powierzchni Ziemi przesmyk Rivas, don Guillermo Walker oraz Jose i Miguel Araiza.

Hunter potrząsnął głową i rzekł donośnie:

— Nie, jedziemy dalej szosą przez góry Santa Monica.

Jechaliśmy nią wczoraj i wiemy, w jakim jest stanie — nie ma tam żadnych osypisk ani zatorów. Po nowej drodze nie wiemy, czego się spodziewać.

— Czyżby? — wtrącił Hixon. — Przedtem też nie chciałeś mnie słuchać, a potem jednak zatarasowałeś szosę głazami.

— Zgadza się — odparł niezbyt uprzejmie Hunter. Żadna inna odpowiedź nie przyszła mu na myśl.

— Poza tym, jak mi Dodd przypomniał, będzie przypływ — ciągnął dalej. — Musimy wziąć to pod uwagę jadąc szosą nadbrzeżną.

— Nic nam nie grozi, jeżeli dojedziemy tam przed zachodem słońca — powiedział Hunter. — Odpływ jest o piątej. To znaczy, jeżeli nic się od wczoraj nie zmieniło.

— Właśnie… jeżeli się nie zmieniło — wtrącił z przekąsem Hixon.

— Wszędzie nad morzem musimy się liczyć z pływami — rzekł Hunter. Stopniowo tracił panowanie nad sobą. — Wsiadamy i jedziemy — rozkazał. — Ja pojadę pierwszy.

Usiadł za kierownica i ruszył szosą górską. Po chwili Margo powiedziała uspokajająco:

— Hixon jedzie za nami.

— Niechby tylko spróbował się odłączyć! — warknął Hunter.

Od czterdziestu godzin Wędrowiec powodowa! coraz większe i wyższe pływy nie tylko na morzach, ale również w atmosferze, w której wyzwalał fale ciepła cztery razy większe od normalnych wywoływanych rozgrzaniem powietrza przez słońce. Poza tym wybuchy wulkanów i parowanie wody nad rozległymi terenami zalanymi przypływem miały olbrzymi, nie spotykany dotąd wpływ na pogodę. W powietrzu tworzyły się wiry. Zrywały się burze. Na Morzu Karaibskim, Celehes, Sulu i Południowochińskim oraz na kilku innych bardziej zagrożonych obszarach siła wiatru wzmagała się jak nigdy dotychczas.

Transatlantyk atomowy „Prince Charles” minął port Cayenne i płynął śmiało na południowy wschód. Ciemne zarysy Cape d’Orange, odcinające się na tle zachodzącego, czerwonego słońca, były wskazówką dla załogi, że statek mija ujście rzeki Oyapock i zbliża się do Amazonki. Kapitan Sithwise cztery razy przekazywał wiadomość kapitanom-powstańcom, błagając ich, żeby jak najdalej od płynęli od lądu i skierowali statek na południowy Atlantyk. Ci go jednak wyśmieli.

Wolf Loner płynął po wodach nie tkniętych jeszcze wiatrem Wędrowca i w szarzejącej mgle szukał zarysów Race Point lub Cape Ann, migoczącego nierównomiernie światła latarni M mota albo błyskającej dwukrotnie i regularnie co sześć sekund latarni Gravesa w przedporciu Bostonu. Wiedział, że zbliża się do kresu podróży, ale dziwiły go różne szczątki unoszące się na wodzie, nie spodziewał się bowiem, że jest aż tak blisko brzegu. Nie pozostało mu nic innego, tylko płynąć dalej, rozglądając się uważnie wokoło.

Barbara wzięła niewielki teleskop i wspięła się na dach unieruchomionego RollsRoycea, skąd miała lepszy widok na niski las mangrowy, ciągnący się po obu stronach wąskiej drogi, pokrytej wyrzuconymi przez fale wodorostami. Był już zmrok, jedyne światło dawał żółty odblask po zachodzącym słońcu, który odbijał się w chmurach gnanych po niebie zimnym południowo-wschodnim wiatrem. W ciągu ostatnich dwudziestu minut pogoda zmieniła się raptownie.

Hester wychyliła się przez okno i głośnym szeptem powiedziała:

— Niech pani przestanie tupać, panno Barbaro, i pozwoli staremu KKK odpocząć. Biedak ledwo żyje.

Helena, przykucnąwszy obok samochodu, podawała Benjy’emu narzędzia — Murzyn leżał pod wozem usiłując wyciągnąć długi kawałek grubego drutu, który owinął się ciasno, zwój na zwoju, wokół osi tylnego lewego koła, co zauważyli dopiero wówczas, gdy koło się zablokowało.

Benjy wyczołgał się spod wozu i przykucnął obok Heleny; oparł głowę na rękach i oddychając ciężko, potrząsnął nią.

— Chyba wie dam rady — powiedział, — Nie mam nożyc, a ten drut jest cholernie mocny. Owinął się wokół koła ze dwieście razy.

Barbara, która stojąc na dachu lustrowała teren — starała się utrzymać równowagę na wietrze, nie zmieniając pozycji nóg — i tak uważała to za cud, że Benjy w ogóle zdołał uruchomić zalany wodą wóz, a potem przez całą godzinę prowadzić go po śliskiej, mokrej, niebezpiecznej drodze na północ, nim zaczęły się te nowe kłopoty.

— Postaraj się, Benjy — przynagliła go ostro Hester. — To jest najniżej położony teren, przez jaki przejeżdżaliśmy, a w razie następnej powodzi, nawet jak się wdrapiemy na te krzywe drzewka, nic z nas nie zostanie.

— Hester, naprawdę nie dam rady — odparł Benjy. — To robota co najmniej na dwie, trzy godziny.

— Słuchajcie! — zawołała nagle Barbara. — Taon dalej przy drodze, niecałe dwa kilometry stąd, widać na czubku drzewa biały trójkąt! Jesteśmy uratowani!

— I co nam przyjdzie z białego trójkąta, moje dziecko? — zapytała Hester.

— Benjy, czy mógłbyś skombinować jakieś nosze dla pana Ketteringa? — poprosiła Barbara. — Albo nieść go ze dwa kilometry?

— Czemu nie? — mruknął Murzyn. — To jedyne, czego dziś jeszcze nie robiłem.

Bagong Bung zanurzony po łydki w brudnym, cuchnącym rybami! szlamie zawzięcie kopał krótkim szpadlem. Co pewien czas odrzucał szpadel na bok i przebierał rękami muł, a ilekroć znalazł mały zabłocony przedmiot, chował go nie oglądając do płóciennego worka i znów zabierał się do kopania.

Na jego nogach widniały pręgi pozostawione przez meduzy, lewą rękę miał spuchniętą, ponieważ ugryzł go jakiś głowonóg, nie zwracał jednak uwagi na ból, choć od czasu do czasu poświęcał chwilę na to, żeby bezlitośnie zmiażdżyć szpadlem groźnie wyglądającego robaka albo odepchnąć zielonego kraba, który przypełzał za blisko.

Kopał prawie na samym środku spiczastego rombu trzydziestometrowej długości i sześciometrowej szerokości, którego granice wyznaczały wystające gdzieniegdzie czarne, zgniłe deski, porośnięte muszlami i koralami. Może nie był to wrak „Lobo de Oro”, ale z (pewnością były to szczątki jakiegoś starego statku.