Niecałe dwadzieścia metrów dalej Cobber-Hume stał pochylony na klapie od włazu z „Machan Lumpur” i energicznie pracował, usiłując pompką rowerową napompować jasnopomarańczową łódź pontonową, która dopiero w jednej czwartej napełniona była powietrzem. Obok leżały dwa pomarańczowe zbiorniki z gazem, które powinny były napełnić ponton, ale okazały się zwietrzałe.
Dwadzieścia metrów od Cobber-Hume’a leżał płasko na boku „Machan Lumpur”, ukazując żałośnie pordzewiały, pokryty wodorostami kadłub.
Słońce, które wzeszło niedawno, co jakiś czas rzucało na osuszoną przez odpływ Zatokę Tonkińską groteskowo wydłużone cienie dwóch mężczyzn i niewielkiego parowca i oświetlało znikającego na zachodzie Wędrowca, którego tarcza przedstawiała właśnie głowę byka — besar sapi, czyli „wielką krowę”, jak to obrazowo sformułował Bagong Bung.
Pierzaste chmury pędziły na północ z niesamowitą szybkością, gnane wiatrem, który świstał, uderzając o przewróconego Tygrysa Błota. Nagły poryw zaskoczył Cobber-Humea — mężczyzna zachwiał się i pośliznął na chybotliwej klapie.
Bagong Bung przerwał kopanie, wsparł się łokciami na kolanach i z trudem chwytał powietrze.
— Lekas, lekas! — powiedział po chwili do siebie z nagance w głosie i znów zabrał się do kopania. Wyciągnął szpadlem zżarty przez wodę kawał kutego żelaza, który niegdyś mógł być narożnikiem skrzyni, i to kazało mu podwoić wysiłki.
— Przestań szukać skarbów, sobat, przynieś ze statku trochę żarcia i świeżej wody — zawołał Cobber-Hume — albo pomóż mi napompować ponton! Cholera by to wzięła! Wkrótce nadejdzie ogromny przypływ — wiatr go przyśpiesza — a wtedy nie pomogą nam żadne złote wilki oni nawet platynowy dingo.
Ale jedyną odpowiedzią Bagonga Bunga było:
— Lekas, lekas!
Mały Malajczyk kopał i przeszukiwał piasek, wysoki Australijczyk pompował, a tymczasem gęste chmury gromadziły się między Ziemią i niedawno wzeszłym Wędrowcem, wiatr zaś gwizdał coraz głośniej.
— O, tam! — zawołała Barbara, przekrzykując wycie wiatru.
Ta sama błyskawica, której blask rozjaśnił górne gałęzie drzew mangrowych kołyszących się na tle ciemnych, pędzących chmur, oświetliła również biały trójkąt dziobu żaglówki, która utknęła co najmniej pięć metrów nad ziemią w konarach dwóch rosnących blisko siebie drzew.
Barbara przełożyła ciężki termos do lewej ręki, w prawą wzięła dużą latarkę, zapaliła ją i podeszła do drzew, nad którymi sterczał dziób łodzi. Zobaczyła kil wgnieciony między niższe gałęzie.
Benjy położył na szosie owiniętego kocem KKK.
Hester i Helena postawiły torby i stroskane kucnęły przy starcu.
Benjy, zasapany, podszedł do Barbary.
— Niech pani… oświetli kadłub — powiedział z wysiłkiem.
Przedarli się przez niskie podszycie i Barbara skierowała latarkę wpierw na jedną stronę kilu, potem na drugą. Odczytała nazwę łodzi: „Albatros”.
— Dziur nie widać — stwierdził po chwili Benjy. — Ale pewnie ma złamany maszt, bobyśmy go wcześniej zauważyli. Pewnie fale ją tu przyniosły. Nie wiem, czy nie za mocno siedzi między drzewami, ale chyba nie. Mogę się wspiąć po gałęziach, a was wciągnąć tym sznurem — dotknął ręką zwoju zawieszonego na szyi.
Kiedy wiatr trochę się uspokoił, Benjy złożył ręce w trąbkę i zawołał:
— Hej tam! Jest kto na pokładzie? Wiatr znów zaczął wyć.
— Chyba słyszę zawodzenie. Inne od wiatru — rzekł Benjy.
— Ja też — powiedziała Barbara, dzwoniąc zębami. Mówiła sobie, że to tylko,z zimna. Skierowała latarkę do góry.
— O mój Boże! — zawołała.
Promień latarki oświetlił wychyloną przez burtę białą wykrzywioną twarzyczkę z szeroko otwartymi ustami.
— To dziecko! — krzyknął Benjy.
— Benjy, w razie czego łap je — rozkazała mu Barbara.
— Ależ to jeszcze maleństwo! — zawołała Helena, która do nich podeszła. Pomachała ręką do małej, zapłakanej twarzyczki. — Siedź tam, malutki. Nie wypadnij. Zaraz do ciebie przyjdziemy.
Sally i Jake zmrużyli oczy i cofnęli się przed silnym strumieniem powietrza z wielkich wirników, który targał im ubranie i rozwiewał na wszystkie strony płomień suchego paliwa rozpalony przez nich w misce, jako sygnał SOS.
Na zewnątrz panował zmrok, powietrze jednak było rześkie, a złocistofioletowe promienie wschodzącego Wędrowca z pyskiem dinozaura na tarczy migotały na czarnych falach, które niemal sięgały tarasu, czasem go nawet zalewając, mimo że podmuch obracających się wirników spychał je w przeciwną stronę.
Duży helikopter zasłaniał szare niebo nad głowami, a śmigła rysowały w powietrzu ciemne koła.
Z helikoptera spuszczono białą sznurową drabinkę i donośny głos zawołał:
— Mogę zabrać tylko jedną osobę…
Jake chwycił się drabinki jedną ręką, drugą rękę wyciągnął po Sally, ale kiedy dziewczyna zrobiła krok naprzód, potrąciła stojącą pomiędzy nimi miskę, w której rozpalili ogień — gorące paliwo zasyczało przy zetknięciu z wodą i buchnęło wielkim oślepiającym płomieniem, który zmusił Sally do cofnięcia się. Płomień zaraz zgasł, ale drabina ciągnęła już Jake'a do góry. Jake odwrócił się i obiema — rękami chwycił się najniższego szczebla. Nogi jego dotknęły tarasu. W następnej chwili puścił drabinkę i upadł obok balustrady, przy której kłębiły się niewielkie fale.
Helikopter zniżył się gwałtownie. Fale uciekały od śmigieł, które prawie ich dotykały. Drabinka spadła z helikoptera i teraz pływała po wodzie niczym szkielet olbrzymiej stonogi.
Helikopter wzbił się w górę i nie czekając odleciał na północ.
Jake z trudem wstał i spojrzał na znikające światełka.
Sally stanęła za nim.
— Dlaczego Skoczyłeś, Jake?
— Batem się, że połamię nogi o balustradę — powiedział z niesmakiem. — To było silniejsze ode mnie.
Dziewczyna przywarła do niego.
Rozdział 38
Kiedy Corvetta powoli zjeżdżała z przedostatniej góry, zbliżając się do szosy nadbrzeżnej, szmaragdowe słońce zachodzące nad horyzontem wciąż jeszcze świeciło dość jasno, aby widać było plażę — zarówno starą plażę, jak i tę nową, która ciągnęła się chyba ze dwa kilometry, aż do linii spokojnego morza. Hunter wyszczerzył zęby w uśmiechu, nie zwracając uwagi na niesamowite, zabarwione na zielono twarze jadących z nim kobiet. Chciał odwrócić się do Hixona i jak dziecko krzyknąć:
— A nie mówiłem! Miałem rację, że będzie wielki odpływ. Spójrz tylko przed siebie!
— Patrz, mamusiu — odezwała się Anna. — Na drodze rośnie winorośl.
Hunter wiedział, że to nie może być winorośl, ale na pewno była to jakaś roślina, może gałąź oderwana z drzewa przez wczorajszą wichurę i przywiana aż tutaj. Kiedy przez nią przejeżdżali, rozległ się cichy trzask. Samochód zarzuciło, Hunter jednak wyprowadził go z poślizgu i lekko przyhamował. Zrobił to niemal odruchowo, bo jak wszyscy pozostali patrzył oniemiały na odsłonięte dno morskie. Doszedł do wniosku, że źle ocenił odległość — dwa kilometry to stanowczo za mało. Z początku widok plaży go zdziwił, potem zafascynował, wreszcie napełnił lękiem.
Ponieważ zjeżdżali z góry, mieli wrażenie, że słońce zachodzi prędzej niż zwykle. Mimo że morze było daleko, czuć było zapach wody i zdechłych ryb. Wieczór był bezwietrzny i gdyby nie warkot dwóch silników, panowałaby idealna cisza. Hunter spostrzegł, że na szosie nadbrzeżnej nie ma żadnych pojazdów, i po chwili zdał sobie sprawą, iż wciąż żywi niedorzeczną nadzieję, że je spotka.