Zjeżdżali z ostatniego wzgórza. Samochód znów wpadł w niewielki poślizg i tym razem Hunter wrzucił niższy bieg.
— Nie pamiętam tego zniszczonego domu — powiedziała z namysłem Rama Joan.
— A ja nie pamiętam tej starej łodzi na polu — dodała z tyłu Margo.
Dobiegł ich nagle pisk.
— Spójrzcie na te białe ptaki, które dziobią coś na wzgórzu! — zawołała głośno Idą. — To chyba mewy!
— Jeszcze jedna winorośl — poinformowała ich Anna. — Nie, dwie. O, i ryba.
W tym momencie Huntera ogarnęło przerażenie, krajobraz zamienił się w koszmar, choć przez chwilę mężczyzna sam niezbyt wiedział dlaczego — jego umysł przestał funkcjonować, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości oczywistego faktu. Z tyłu Hixon naciskał na klakson. Czy ten głupiec chce wyprzedzać? Raz — dwa — trzy — cztery. Cztery klaksony coś oznaczały, ale Hunter nie mógł sobie przypomnieć co, bo wreszcie zdał sobie sprawę, na czym polega ów koszmar. Miał wrażenie, że jadą pod wodą: wszystko się zgadzało — cisza, ponure zielone światło, czarna droga, która stopniowo, prawie niedostrzegalnie zamienia się w gładką, śliską, pokrytą szlamem pochyłość, odór ryb (,,O, i ryba!”), pęcherzyki wodorostów („winorośli”) pękające z trzaskiem pod ciężarem kół…
„Na cztery klaksony zatrzymujemy się” — przypomniał sobie wreszcie słowa Brechta. Natychmiast, choć bardzo ostrożnie nacisnął hamulec. Z początku samochód prawie wcale nie zwolnił. Potem, obracając się w koło, mimo że Hunter wciąż panował nad kierownicą, stanął — stanął, ponieważ koła pchały przed sobą zwały mułu, który pokrywał szosę gładką warstwą grubości trzech albo i więcej centymetrów.
Hunter miał teraz przed oczami drogę, którą przybyli, po prostu dlatego, że samochód odwrócony był o sto osiemdziesiąt stopni; dwadzieścia metrów przed sobą widział furgonetkę, zieloną w blasku ostatnich już promieni zachodzącego słońca: Oparte na kierownicy ręce trzęsły mu się, serce waliło jak młotem.
Wreszcie Rama Joan ujęła w słowa przerażający, lecz oczywisty fakt.
— Chyba od pięciuset metrów jedziemy po terenie zalanym podczas przypływu.
Nagle Hunter zdał sobie sprawę z tego, co powoduje drżenie mięśni i mocne bicie serca — i powoli zaczął się uspokajać: była to świadomość, że niecałe sześć godzin temu woda morska osiągając wysokość kilku, a może nawet kilkunastu metrów, zalała szosę, na której się obecnie znajdują, a potem cofnęła się, pozostawiając po sobie faunę morską i odkryte dno; że za sześć godzin znów nastąpi przypływ; świadomość, że w czasie odpływu woda córa się pod szelfy kontynentalne, a podczas przypływu pędzi naprzód, zatapiając podnóża gór.
Pomyślał, że kobiety przyjmują to wszystko z niepojętym spokojem. Wydawałoby mu się bardziej naturalne, gdyby krzyczały.
Hixon, Dodd, Wojtowicz i McHeoth wysiedli z furgonetki i szli w ich kierunku. Wyglądali dziwnie — poruszali się na sztywno wyprostowanych nogach, łokcie mieli odchylone od ciała. No tak — pomyślał Hunter — droga jest zabłocona i na pewno bardzo śliska.
Hixon i Dodd zatrzymali się przy nim, pozostali dwaj mężczyźni poszli dalej.
— To… — zaczął Dodd patrząc na morze, ale najwidoczniej zabrakło mu słów.
Znikł ostatni rąbek zielonego słońca, ale niebo nadal było zielone — na zachodzie jasne niczym przezroczyste. fale, na wschodzie ciemne jak las.
Hunter poczuł miarowe pulsowanie. Zdał sobie sprawę, że silnik wozu wciąż pracuje. Przekręcił kluczyk w stacyjce.
Dopiero wtedy uświadomił sobie, że wszyscy są tak samo oszołomieni jak on.
Po kilku minutach zaczęli wracać do równowagi. Prawie wysiedli już z samochodów i stali w błocie.
Wojtowicz i McHeath wrócili pod górę. Harry miał spodnie mokre i brudne, a na butach wielkie grudy błota.
— Nie da rady tędy przejechać — oznajmił wesoło. — Warstwa szlamu jest coraz grubsza.
Wojtowicz skinął energicznie głową.
— Harry poszedł znacznie dalej niż ja — rzekł. — I tylko spójrzcie na niego.
— To wszystko woda wyrzuciła zaledwie podczas trzech przypływów — powiedział Dodd i z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Niesamowite.
— Nie mamy wyjścia — stwierdził Hunter. — Musimy wracać i jechać drogą, przy której stała tabliczka „Do Vandenbergu”. Miałeś rację — dodał patrząc na Hixona.
Ten skinął głową. Spojrzał na zanurzone w błocie koła Corvetty.
— Chyba uda mi się was wyciągnąć — rzekł. — Mam linę holowniczą. A przy furgonetce warstwa błota jest znacznie mniejsza i błoto jest prawie suche. Koła nie powinny buksować. A w razie czego mam łańcuchy.
— Odpukać, ale jeżeli zawrócimy — rzekł Dodd — istnieje niebezpieczeństwo, że natrafimy na chuliganów z Doliny.
Hixon wzruszył ramionami.
— Musimy zaryzykować. Została nam tylko ta jedna droga. Miejmy nadzieję, że zator skalny Rossa ich powstrzymał i skręcili do Malibu. Przyniosę linę.
Do Vandenbergu jest tylko sześć kilometrów — powiedziała Margo do Huntera. — Nie moglibyśmy pójść pieszo? Nawet gdybyśmy mieli brnąć przez błoto, zajęłoby to najwyżej kilka godzin.
— Nie pleć głupstw — szepnął chrapliwie Hunter. — Za kilka godzin szosa będzie pod wodą. Nawet w tym miejscu, gdzie stoimy, woda będzie sięgać dwudziestu metrów albo i więcej.
— Nie pomyślałam — westchnęła zmęczona. — Szkoda, że… — zaczęła, ale nie dokończyła.
— Nie bawi cię już samodzielność i ta wspaniała nowa rzeczywistość? — spytał sarkastycznie Hunter.
— To prawda, Ross — przyznała. — Już mnie to wcale nie bawi.
— Gdybyśmy szli pieszo — wtrącił Dodd — musielibyśmy nieść Hanksa. Z nim jest coraz gorzej, Ross. Dałem mu tyle barbituranów, ile uważałem za bezpieczne. Zasnął, kiedy stanęliśmy, ale gdy tylko ruszymy, pewnie znów się obudzi. Bardzo cierpi.
Dziadek, kuśtykając, zbliżył się do nich.
— Proszę pana — powiedział do Huntera — ja już dłużej nie wytrzymam w tej furgonetce. Kości nie mogę rozprostować.
Hunter miał już na końcu języka ciętą odpowiedź, ale Ida odezwała się pierwsza:
— Mogę się z panem zamienić. Wy, mężczyźni, nie umiecie się opiekować chorym, a zresztą to moje zadanie.
Hixon rzucił im koniec liny.
— Przymocuj ją gdzieś z przodu — polecił Hunterowi. — Poradzisz sobie?
— Ja to zrobię — rzekł Wojtowicz, chwytając linę.
— Chyba kończy się wam benzyna — zauważył Dodd.
— Tak, proszę pana — odpowiedziała mu Anna, która stała przy Ramie Joan. — Obserwowałam strzałkę. Była na zerze.
— Zaraz przyniosę zapasowy kanister — rzekł.
Hunter skinął głową. Był wściekły, a jednocześnie bezradny. Wszyscy przejmowali sprawy we własne ręce. Brecht w podobnych okolicznościach powiedziałby coś śmiesznego, ale on nie był Brechtem. Spojrzał na Margo wpatrzoną w odległe morze i poczuł gniewne pożądanie.
Sally i Jake owinęli się w koce i dla większego bezpieczeństwa wsparli łokciami o niską krawędź dachu. Niecały metr pod nimi drobne fale lśniły w świetle Wędrowca, którego tarcza wyglądała teraz jak ucho igły. Jake nadał własne nazwy różnym obliczom planety i tak: „zwiniętego węża” na tarczy nazywał „szponiastą łapą”, a „pęknięte jajo” — „plackiem niebiańskim”.
— A myśmy myśleli, że uda nam się o tym napisać sztukę — westchnęła cicho Sally.