Выбрать главу

— Tak — odparł Jake. — Fantastyczny spektakl. Ale wtedy siedzieliśmy w mieszkaniu.

Sally spojrzała na czarną wodę nad Manhattanem i na kilka nielicznych już, pojedynczych wieżyc wystających gdzieniegdzie znad wody.

— Spójrz, w niektórych oknach pali się jeszcze światło — powiedziała.

— Pewno na strychu mają własne generatory — szepnął Jake. — Albo baterie.

— Ciekawa jestem, co to za budynek. Simger Building czy Irwing Trust?

— Co za różnica?

— Chcę wszystko dokładnie zapamiętać… a jeżeli to już koniec, to przynajmniej wiedzieć teraz.

— Daj spokój, Sally. Spójrz, mam Napoleona. Chcesz łyk?

— Miły jesteś — powiedziała, dotykając lekko jego zimnej ręki. Sama miała rękę niewiele cieplejszą. Po chwili zaczęła śpiewać cichutko, jakby się bała, że może przestraszyć wznoszące się coraz wyżej fale:

Jestem dziewczyną w Arce Noego, Tyś mym rozbitków królem, no cóż. Nasza miłość jest mniejsza od ziarenka maku. Od włoska norki czy kolca na krzaku. Zostałeś jednak ze mną i dałeś mi koniaku, Kochamy się, no i już.

Richard Hillary i Wera Carlisle leżeli na świeżym sianie w pewnej odległości od siebie — siano wzięli z niewielkiego stogu, który stał na wysoko położonych terenach Malvern Hills. Wczoraj była słoma — myślał Richard, nie mogąc zasnąć — a dzisiaj jest siano. Stoma, sucha, baz nasion — jak śmierć. Siano, kwaśno-słodkie — jak życie.

Z zachodu spoglądał na nich Wędrowiec, którego tarcza znów przedstawiała rozdęty X. Planeta stała się już tak dobrze im znana jak tarcza zegara. Mniej więcej godzinę temu Wera powiedziała:

— Patrz, kwadrans po D.

Wieczór nie był chłodny. Z południowego wschodu wiał ciepły wiatr — wiatr dziwny, niezwykły, pobudzający.

Zdawałoby się, że widok ogromnego wału wodnego z Severn zalewającego dolinę i jego ryk podobny do grzmotów przy otwarciu ósmej pieczęci w Apokalipsie może zupełnie przytępić człowiekowi zmysły. Ale jak Richard się właśnie przekonał — zmysły działają na zupełnie innej zasadzie. Najbardziej nawet niesamowite zjawiska wyostrzają je i pobudzają do działania.

A może byli po prostu tak obolali i zmęczeni trudami podróży, że nie mogli zasnąć.

W drodze Wera opowiedziała Richardowi o sobie. Podczas drugiego przypływu uratowano ją z dachu londyńskiego biurowca, w którym pracowała w księgowości jako maszynistka i kiedy Richard maszerował po błotnistej równinie, podwożony od czasu do czasu przygodnymi samochodami, ona siedziała w niewielkiej motorówce, która płynęła po zalanych terenach w stronę doliny Severn; jednakże koło Deerhurst wał wodny roztrzaskał łódź i, jak podejrzewała, z całej załogi uratowała się tylko ona jedna.

Nieco później Richard poprosił ją, żeby opowiedziała mu to wszystko bardziej szczegółowo, ale Wera odmówiła, tłumacząc się, że jest zbyt zmęczona. Przez pewien czas słuchała zakłóceń w radiu.

— Wyrzuć to — poprosił.

Nie usłuchała, ale radio wyłączyła. A teraz leżąc na Sianie powtarzała:

— Nie zasnę, już nigdy nie zasnę. W głowie mi wszystko wiruje i wiruje…

Richard przekręcił się, objął ją delikatnie wpół, pochylił się nad nią., ale nagle się zawahał.

— No, na co czekasz? — spytała, patrząc na niego z dziwnie gorzkim uśmiechem. — A może masz proszki nasenne?

Zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł uroczystym tonem:

— Nawet gdybym miał, wolałbym ciebie.

Wera parsknęła śmiechem.

— Jesteś taki poważny — powiedziała.

Przytulił ją do siebie i pocałował. Leżała sztywno i bez ruchu.

— Wera — szepnął. Potem dodał obejmując ją z determinacja: — Pieszczotliwie będę do ciebie mówił Weronal.

Znów parsknęła śmiechem — Richard pomyślał, że śmieje się z mego, nie z jego dowcipu — ale ciało dziewczyny stało się mniej sztywne. Nagle wbiła mu palce w plecy.

— Na co czekasz? — szepnęła mu do ucha. — Jestem doskonałym środkiem nasennym ka.

Barbara była z początku niezadowolona, że jedyna kajuta na „Albatrosie” jest niska i wąska, powoli jednak zaczęła doceniać jej zalety, ponieważ za każdym razem, gdy łódź się zakołysała albo mocniej przechyliła na bok, można się było czegoś uchwycić. Czuła się pewniej pod tym lekko łukowatym, niskim dachem, szczególnie wtedy, gdy zalewała go wzburzona gniewna fala.

W kajucie panowały egipskie ciemności i tylko od czasu do czasu, kiedy na przykład Barbara włączała latarkę lub gdy przez cztery małe iluminatory wpadał blask błyskawicy, w środku było trochę widniej.

Stary KKK leżał przywiązany kocem do niewielkiej koi, przy mm siedziała Hester, trzymając na ręce znalezione dziecko; Helena, której zbierało się na wymioty, pojękując wyciągnęła się na drugiej koi, Barbara zaś usiadła w nogach łóżka naprzeciw Hester. Co pewien czas wkładała rękę do otworu w podłodze, sprawdzając, czy nie przecieka poszycie. Jak dotąd wszystko było w porządku.

Woda zalałaby,,Albatrosa”, gdyby pędząca fala nie uwolniła go ze splotu czarnych gałęzi drzew mangrowych. Potem wysokie drzewo omal nie wywróciło żaglówki. Jednakże podróż była całkiem przyjemna, dopóki nie rozszalały się olbrzymie fale, które zmusiły wszystkich oprócz Benjy’ego do udania się pod pokład.

Po dłuższym milczeniu — gdy słychać było tylko płacz dziecka, skrzypienie desek, plusie fal i wycie wiatru — Barbara zapytała:

— Jak się czuje pan Kettering, Hester?

— Umarł przed chwilą, panno Barbaro — rzekła Murzynka. — Cicho, malutki, niedawno dałam ci mleka z puszki.

Przez moment Barbara myślała o tym, co jej powiedziała Hester. po czym znów zwróciła się do Murzynki.

— Owińmy go w coś i połóżmy tam przy ścianie, akurat wystarczy miejsca. Wtedy ty będziesz mogła się położyć na koi.

— Nie, panno Barbaro — sprzeciwiła się Hester. — Nie chcę, żeby staremu KKK znów pękła kość biodrowa czy stało się co innego. Teraz jest w dobrym stanie, tyle że nie żyje. I jeżeli będzie leżał na koi, nic mu się więcej nie stanie. Będziemy mogli dowieść, że dbaliśmy o niego najlepiej, jak mogliśmy.

— O Boże! Trup w kajucie! — zawołała Helena, podrywając się z koi. — Uciekam stąd!

— Kładź się, idiotko! — rozkazała Hester. — Pani ją przytrzyma, panno Barbaro.

Nie było to jednak konieczne, Helenę bowiem znów chwyciły mdłości.

Chwile później fale miotające łodzią stały się słabsze Woda przestała zalewać dach kajuty.

— Zaniosę Benjy’emu kawy — powiedziała Barbara.

— Niech pani tam nie chodzi — rzekła Hester.

— Właśnie, że pójdę.

Kiedy ostrożnie otworzyła malutką i klapę z tylu kajuty i wysunęła głowę, pierwszą rzeczą, jaką ujrzała, był Benjy, który klęczał w szerokim rozkroku przy sterze. Chmury rozstąpiły się, tworząc wąską szparę, prze? którą świecił Wędrowiec z tarczą przedstawiającą głowę byka.

Barbara wyczołgała się z kajuty. Od strony dziobu dął wiatr, nie był jednak zbyt silny, toteż dziewczyna zamknęła za sobą klapę i podpełzła do Benjy’ego.

Benjy napił się kawy z małego termosu, który przyniosła, i podziękował jej skinieniem głowy.

Spojrzała za siebie na niska zrębnice kokpitu. W ostatnich znikających za chmurami promieniach Wędrowca widać było tylko ogromne fale.

— Myślałam, że woda się uspokoiła! — zawołała do Benjy’ego, usiłując przekrzyczeć wycie wiatru.

Benjy wskazał głową dziób żaglówki.

— Znalazłem materac! — krzyknął. — Przymocowałem go liną do dziobu i wrzuciłem do wody! Dzięki temu łódź jest ciągle zwrócona dziobem do wiatru i fali.

Barbara przypomniała sobie fachową nazwę takiego urządzenia: dryfkotwa.

— Jak sądzisz, Benjy, gdzie jesteśmy? — zapytała.

Śmiech Benjy’ego zagłuszyło wycie wiatru.

— Nie wiem, panno Barbaro, może na Atlantyku, może w Zatoce Meksykańskiej, nie mam pojęcia! Ale w każdym razie jesteśmy jeszcze na powierzchni.