Benjy wskazał głową dziób żaglówki.
— Znalazłem materac! — krzyknął. — Przymocowałem go liną do dziobu i wrzuciłem do wody! Dzięki temu łódź jest ciągle zwrócona dziobem do wiatru i fali.
Barbara przypomniała sobie fachową nazwę takiego urządzenia: dryfkotwa.
— Jak sądzisz, Benjy, gdzie jesteśmy? — zapytała.
Śmiech Benjy’ego zagłuszyło wycie wiatru.
— Nie wiem, panno Barbaro, może na Atlantyku, może w Zatoce Meksykańskiej, nie mam pojęcia! Ale w każdym razie jesteśmy jeszcze na powierzchni.
Sally i Jake zsunęli się z dachu. Wciąż dygotali z zimna. Fale za balustrada opadały tok szybko, że było to widać gołym okiem.
Sally zajrzała do salonu oświetlonego blaskiem Wędrowca, którego tarcza przedstawiała teraz pysk.
— Co za bałagan — powiedziała do Jake’a. — Wszystkie meble poprzewracane. Fortepian leży do góry nogami. Czarny dywan jest pofałdowany, a kotary doszczętnie przemoczone — przypomina to kostnicę, przez którą przeszła burza. Poszukajmy jakichś desek czy świec, żeby rozpalić ogień. Jest mi okropnie zimno.
Rozdział 39
Symbol in-jang ukazał się na tarczy Wędrowca po raz dziewiąty. Już dwa dni i dwie noce Wędrowiec dręczył Ziemię, powodując pożary, powodzie, wstrząsy, a teraz burze. Bagong Bung odrzucił szpadel, chwycił zabłocony wór i skoczył na pomarańczowy ponton, który pędził na spienionej fali. Cobber-Hume przytrzymał go za ramię. Czterej kapitanowie atomowca „Prince Charles”, przerażeni wichurą, która wyjąc niczym dziesięć tysięcy niewidocznych samolotów nadciągała ze wschodu, i wysokimi falami, które jak czarne formacje grenadierów napływały gnane wichrem, ze względu na bezpieczeństwo skierowali wielki transatlantyk do jednego z wielu ujść Amazonki. Mimo dryfkotwy fale znów zaczęły zalewać „Albatrosa”, ale Barbara nie chciała zejść pod pokład. Od czasu do czasu zimne podmuchy wiatru marszczyły wodę w niewielkich kałużach na tarasie, toteż Sally i Jake ukryli się. w zalanym wodą salonie. Na jachcie „Wytrwały” Wolf Loner ujrzał w świetle latarni zawieszonej na szczycie masztu dwa ciała unoszące się na wodzie pośród desek i belek.
Wóz Huntera i furgonetka Hixonów z włączonymi reflektorami jechały ostrożnie po szosie przez góry Santa Monica, mijając od czasu do czasu znaki wskazujące drogę do Vandenbergu. Już dwa razy stłoczeni na Siedzeniach pasażerowie musieli! wysiadać, żeby usuwać z drogi kamienie i żwir — osypiska bowiem były zbyt małe, aby marnować na nie resztki ładunku w pistolecie. W ostrym świetle reflektorów Corvetty lada chwila mogło się wyłonić nowe osypisko. Na tylnych kołach furgonetki rytmicznie pobrzękiwały łańcuchy.
Szczęśliwie się składało, że wschodni wiatr z gór, który wiał im w plecy, był ciepły, bo wszyscy, poza Hixonami i dziadkiem, siedzieli w otwartej furgonetce zmęczeni i przemarznięci.
Jedynym odgłosem oprócz warkotu silników i turkotu kół było ciche, miarowe syczenie w oddali.
Wędrowiec wzeszedł dwie godziny po zachodzie słońca i teraz towarzyszył im w drodze, unosząc się na bezchmurnym szarym niebie nad wschodnim grzbietem górskim, a jego ciepłe złociste światło stwarzało złudzenie, że to planeta jest źródłem przyjaznego wiatru. Wędrowiec nie był już okrągły jak przedtem, lecz przypominał zwichrowane nieco koło, jak Księżyc w dwa dni po pełni. Wąski czarny rożek zasłaniał skraj fioletowej płaszczyzny na tarczy i symbolem in-jong, gdy Wędrowiec, naśladując ruch zniszczonego przez siebie Księżyca, obracał się na wschód wokół Ziemi, a ściślej mówiąc, wokół punktu między sobą a Ziemią. Zdobyczny pierścień z księżycowych szczątków, który lekko opasywał równik planety, lśnił i migotał niczym zwiewny szal przetykany brylantami.
Droga łagodnie pięła się pod górę ku szerokiej przełęczy, której piaszczyste zbocza zakończone były płaskim kamienistym grzbietem. Kiedy dotarli na szczyt przełęczy, Hunter zjechał na prawe pobocze, zatrąbił cztery razy, zgasił reflektory i zatrzymał wóz. Furgonetka zjechała na lewe pobocze, stanęła równolegle obok nich i Hixon również zgasił światła.
Większość pasażerów przynajmniej raz w życiu oglądała ze szczytu góry lub z samolotu mgłę lub niską warstwę chmur, przez którą przebijają się pojedyncze szczyty, i dziwiła się, że jest taka płaska i rozległa — prawdziwy ocean chmur. Teraz przez sekundę, a może dwie, ogarnęło ich złudzenie, że znów oglądają taki widok, tyle że w świetle Wędrowca.
Ten iluzoryczny, nocny ocean chmur zaczynał się pięćdziesiąt metrów opodal, ze ledwie dwadzieścia metrów poniżej i ciągnął się wzdłuż gór aż po zachodni horyzont. Pośrodku była tylko jedna wyspa, niska i płaska, ale tak duża, że sięgała,za północne krańce ciemnych zboczy, a dalej znikała z pola widzenia. Na wyspie paliły się gdzieniegdzie czerwone i białe światełka, a blask Wędrowca oświetlał dwa skupiska niskich jasnych budynków.
Po chwili usłyszeli cichy warkot i zobaczyli.zniżające się od południa czerwone i zielone światełka — to mały samolot lądowa] na wyspie. Półkilometrowa cieśnina dzieliła ją od lądu.
Nagle złudzenie prysło i każdy z nich zdał sobie sprawę z tego, że to wcale nie ocean chmur rozciąga się przed nim, lecz ocean słonej wody, że patrzy nie na mgłę, Jęcz na wodę, której fale rytmicznie uderzają o zbocza gór i zalewają szosę pięćdziesiąt metrów przed nim; że wyspą jest Vandenberg 2, a woda w cieśninie odcięła, między innymi, szosę nadbrzeżną w miejscu, gdzie ta skręca w głąb lądu w stronę Dowództwa Projektu Księżycowego, siedziby Mortona Opperly, majora Buforda Humphreysa oraz Paula Hagbolta i Donalda Merriama, choć tych dwóch teraz tu nie ma.
Hunter, który siedział za kierownicą Corvetty, poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu, a po chwili wpija się w nie palcami. Przykrył rękę swoją dłonią, odwrócił głowę i spojrzał na Margo, na jej prosto opadające, jasne włosy, szerokie usta, wpadnięte policzki i wpatrzone w niego ciemne oczy.
Nie cofając ręki, zawołał do Hixona w furgonetce:
— Rozbijemy tu obóz. A kiedy woda spłynie, pojedziemy do Vandenbergu.
Don Merriam spojrzał w górę na widoczny przez szyb windy skrawek nieba, na którym harmonijnie kłębiły się czerwonoczarne chmury — miał wrażenie, że kolor chmur został tak dobrany, aby pasował do futra przewodnika, który w milczeniu stał obok.
Skrawek nieba powiększał się, najpierw wolno, potem coraz prędzej, aż nagle winda zatrzymała się, a jej podłoga znów stała się pokrytym arabeską, srebrnym chodnikiem.
Nic się nie zmieniło. Spadająca kolumna kamieni księżycowych wciąż górowała nad otoczeniem — szara wieża cztery razy wyższa od Mount Everestu. Dalej na pustym chodniku wielkie plastykowe bryły wznosiły się niczym armia abstrakcyjnych rzeźb. Zawieszone w powietrzu srebrne poręcze otaczały szyb.
Nagie Don spostrzegł, że tylko jeden latający talerz z fioletowożółtym znakiem in-jang znajduje się przy Babie Jadze. Statek kosmiczny lśnił teraz, jak gdyby był świeżo wypolerowany, a zamiast drabinki, pod włazem wisiała krótka, lecz szeroka metalowa rura rozsuwana niczym teleskop.
Za Babą Jagą stał radziecki statek kosmiczny, który również był świeżo wypolerowany i również miał rozsuwaną, metalową rurę wystającą spod włazu umieszczonego przy dziobie.
Kocia istota lekko dotknęła ramienia Dona i powiedziała obcym, dziwnym akcentem:
— Zabieramy cię do przyjaciela z Ziemi. Dokonaliśmy przeglądu twojego statku i zaopatrzyliśmy go w paliwo, ale najpierw pojedziesz ze mną moim pojazdem. Przesiądziesz się w kosmosie. Nie obawiaj się niczego.