Obaj mężczyźni starali się nie patrzeć w dół. Wprawdzie sztuczne pole grawitacyjne, jak ich zapewniła Tygryska, obejmowało tylko kabinę, sprawiało jednak, że głębia w dole budziła dreszcz przerażenia.
Paul i Don mieli taki sam widok na Nowego i Wędrowca jak grupa Huntera na Ziemi, dla nich wszakże planety świeciły znacznie jaskrawiej i tłem ich nie było stalowoszare niebo, lecz usiana gwiazdami czerń kosmosu.
Widok był dziwny, porywający, nawet „cudowny”, ale ponieważ mężczyźni zdawali sobie sprawę — może jednak niezbyt dokładnie i nie w pełni — z tego, czym sytuacja grozi, czuli wzrastające napięcie. Wysoko nad nimi świecił Zbieg i Prześladowca, Buntownik i Policjant, Kłusownik i Leśniczy — jeden i drugi niepewny chwilowego rozejmu, czujny i wyczekujący.
Obły trójkąt w fioletowym uchu igły na tarczy Wędrowca i jasny krąg promieni słonecznych na większej, ciemnoszarej kuli Nowego sprawiały wrażenie oczu dwóch cyklopów, usiłujących zmusić jeden drugiego do spuszczenia wzroku.
Napięcie było ogromne i niezwykle wyczerpujące, tak wyczerpujące, że mężczyźni — mimo że we dwóch było im raźniej — marzyli o tym, żeby rozpłynąć się w powietrzu, zapaść się coraz niżej i niżej, pod wszystkie warstwy atmosfery, pod kamieniste ciało matki Ziemi i skryć się w jej czarnym łomie. To pragnienie było znacznie silniejsze od chęci oglądania niezwykłych cudów.
— Tygryska, dlaczego nie wróciłaś na Wędrowca? — zapytał z niemal dziecięcym wyrzutem Paul. — Czerwone sygnały dawno już zgasły. Inne statki pewnie już wróciły.
Z ciemności otaczających tablicą sterowniczą, dokąd nie docierał ani jeden promień światła Wędrowca czy Nowego, dobiegła ich odpowiedź Tygryski:
— Jeszcze nie czas.
— Czy nie lepiej, żebyśmy… Paul i ja… wsiedli do Baby Jagi? — spytał ze złością Don. — Skoro nie będę miał prędkości orbitalnej, poradzę sobie jakoś ze spodkiem przez atmosferę, choć to nie będzie łatwe, ale jeżeli będziemy zwlekać, to…
— Na to też jeszcze nie czas! — krzyknęła. — Najpierw musicie coś dla mnie zrobić. Uratowano was od okropieństw kosmosu i od powodzi. Macie długi wdzięczności wobec Wędrowca.
Wychyliła się z ciemności: blask planety oświetlił połowę jej fioletowo-zielonego pyszczka, szyi i piersi, druga połowa ciała wciąż była w cieniu.
— W ten sam sposób, w jaki wysłałam was na Ziemię — zaczęła cicho, lecz stanowczo — wyślę was teraz na Nowego jako świadków obrany. Stańcie obok siebie pośrodku kabiny, twarzą do mnie.
— Chcesz, żebyśmy się za wami wstawili? — zapytał Paul, gdy wraz z Donem odruchowo wykonał jej polecenie. — Żebyśmy powiedzieli, że wasze statki robiły wszystko, co w ich mocy, aby ratować ludzi i ich domy? Nie zapominaj o tym. Tygryska, że widziałem również wiele katastrof, którym nie zapobiegliście — znacznie więcej niż przykładów waszej akcji ratowniczej.
— Po prostu opowiecie wszystko, całą prawdę — odparła kotka, odrzucając głowę do tyłu. Oczy jej zabłysły. — Weźcie się za ręce i nie ruszajcie się. Zaraz zgaszę światła w pojeździe. Promienie, które was ogarną, będą czarne. Będzie to dla was podróż bardziej prawdziwa niż ta na Ziemię. Wasze ciała pozostaną w kabinie, chociaż wam będzie się, zdawało, że ją opuściły. Nie ruszajcie się Gwiazdy zasnuł mrok, Ziemia znikła, zgasły dwie fioletowe iskierki w oczach Tygryski. Mieli wrażenie, że trąba powietrzna wyważa w ciemności drzwi, a ich, Paula i Dona, niesie przez kosmos, z prędkością myśli, i po sekundzie czy dwóch zostawia ich samych, trzymających się za ręce, na rozległej ciągnącej się bez końca równinie, płaskiej jak słona pustynia przy Wielkim Słonym Jeziorze, na lśniącej srebrzystoszarej równinie, wysuszonej promieniami, których ciepła nie czują.
— Myślałem, że Nowy jest kulą — powiedział Paul, na próżno usiłując przekonać samego siebie, że wciąż znajduje się w latającym talerzu Tygryski.
— Nie zapominaj, że Prześladowca jest większy od Ziemi — odparł Don. — A będąc ma powierzchni Ziemi, też nie zdajesz sobie sprawy, że jest ona kulą.
Przypomniał sobie, że na Księżycu linia horyzontu jest zawsze blisko, ale przede wszystkim myślał o tym, jak niezwykle podobne jest to przeżycie do sennej podróży, którą odbył po Wędrowcu, i zaczął się zastanawiać, czy oba zjawiska wywołane są w ten sam sposób.
Niebo było usianą gwiazdami półkulą, obramowaną u góry słabym, postrzępionym blaskiem Słońca. Kilka średnic od Słońca widać było ciemną Ziemię otoczoną niebieskawym rąbkiem. Znad ciemnoszarego horyzontu wyłaniał się Wędrowiec, który widziany z tej odległości był ogromny, pięć razy szerszy od Ziemi — srebrna linia horyzontu przecinała na pół żółte ucho igły, toteż planeta wyglądała tak, jakby mrużyła oko i jeszcze bardziej przenikliwie obserwowała przeciwnika.
— Sądziłem, że nas przekażą do wewnątrz — powiedział Paul, wskazując lśniącą metalową płaszczyznę u ich stóp.
— Z tego wniosek, że tu zatrzymują do kontroli celnej nawet widmowe obrazy — roześmiał się Don.
— Jeżeli jesteśmy falami eteru, to te fale przenoszą też naszą świadomość — rzekł Paul.
— Zapominasz, że wciąż jesteśmy w pojeździe Tygryski — zaoponował Don.
— Ale w takim razie, jaki aparat sięga obiektywem aż tutaj i transmituje obraz do talerza latającego? — zastanawiał się Paul.
Don bezradnie potrząsnął głową.
Na metalowej równinie między nimi a fioletowo-żółtą półkulą Wędrowca ukazał się biały błysk, który natychmiast znikł. Po chwili, nieco dalej, nastąpiły dwa kolejne błyski.
Zaczęła się walka — pomyślał Paul.
— Meteoryty! — zawołał Don. — Tutaj nie ma atmosfery, która by je zatrzymała.
Ciemnoszara powierzchnia rozstąpiła się i nagle znaleźli się w ciemnościach. Ściślej mówiąc, ujrzeli krótki czarny błysk — trwający zaledwie ułamek sekundy — i zawisnęli pośrodku olbrzymiego, przyćmionego, kulistego pomieszczenia, z którego wszystkich ścian patrzyły na nich wielkie oczy.
Takie było ich pierwsze wrażenie. Potem przyszło im — na myśl, że wzorzyste otwory to nie są prawdziwe oczy, ale ciemne, okrągłe iluminatory, otoczone szerokimi różnobarwnymi pierścieniami. Znów się teraz czuli nieswojo, wydawało im się bowiem, że przeróżne oczy wpatrują się w nich przez otwory iluminatorów.
Obu im nasunęło się identyczne wspomnienie z czasów, gdy jako uczni szkoły podstawowej wzywano ich do gabinetu kierownika.
Nie byli sami w tym olbrzymim pomieszczeniu. Setki osób, lub trójwymiarowych obrazów, unosiło się pośrodku wielkiej kuli — niewiarygodne skupisko przedstawicieli ludzkości. Byli tu ludzie wielu narodowości: oficerowie państw afrykańskich i azjatyckich, dwóch kosmonautów radzieckich, śniady Maorys, Arab w białym burnusie, półnagi kulis, kobieta w futrze i wiele innych osób, których nie potrafili rozróżnić w tej ciżbie.
Srebrny, cienki jak igła promień światła wystrzelił z jednego z czarnych iluminatorów, które migotały cały czas tak, jakby kryły się za nimi oczy, ogarnął swoim blaskiem postacie znajdujące się po drugiej stronie pomieszczenia i nagle ktoś, chyba ten, na kogo padł promień, zaczął mówić szybko, choć spokojnie. Na dźwięk tego głosu Dona przeszył dreszcz, poznał bowiem mówiącego.