Выбрать главу

— Jestem porucznik Gilbert Dufresne z amerykańskiego lotnictwa kosmicznego. Byłem stacjonowany na Księżycu i w chwili, gdy miałem wyruszyć jednoosobowym statkiem, żeby zbadać nieznaną planetę, zaczęły się wstrząsy sejsmiczne. O ile mi wiadomo, trzech moich towarzyszy zginęło. Orbitowałem wokół Księżyca trasą wschód-zachód i wkrótce ujrzałem trzy olbrzymie kuliste statki kosmiczne. Jakieś pole siłowe, tak bym je przynajmniej określił, otoczyło mnie i mój statek i wciągnęło do jednego z pojazdów. Tam ujrzałem nie znane mi istoty. Przesłuchiwano mnie stosując jakiś rodzaj odczytywania myśli, zadbano też o moje potrzeby. Później zaprowadzono mnie na mostek nawigatora czy też do kabiny kontrolnej statku, gdzie pozwolono mi obserwować różne operacje.

Statek oddalił się od Księżyca i zawisł nad Londynem, gdzie przypływ spowodował powódź. Pole siłowe albo jakieś pole energii z naszego statku cofnęło wodę. Poproszono mnie, żebym wraz z trzema osobnikami przesiadł się do mniejszego statku. Zniżyliśmy się nad jakimś budynkiem — rozpoznałem British Museum. Jedna z obcych istot zaprowadziła mnie na górne piętro muzeum. Tam przywróciła do życia pięciu mężczyzn, którzy wydawali mi się martwi. Zatrzymaliśmy się jeszcze kilka razy, po czym wróciliśmy do dużego pojazdu.

Z Londynu polecieliśmy na południe do Portugalii, Lizbona była w gruzach na skutek potężnego trzęsienia ziemi. Tam zobaczyłem…

Dufresne mówił dalej, a Paula (który znał go tylko ze słyszenia) stopniowo zaczęło ogarniać uczucie, że bez względu na to, ile prawdy zawierają te słowa, są one w sumie zbędne i zupełnie niepotrzebne — puste dźwięki na marginesie wielkich wydarzeń, które i tak będą się toczyć własnym torem. Miał wrażenie, że oczy-iluminatory patrzą na to wszystko z szyderczą ironią albo też są chłodne i obojętne jak oczy gadów. Kierownik szkoły podstawowej słucha, lecz nie słyszy ucznia, mimo że ten mówi szczerą prawdę.

Widocznie Paul nie pomylił się w swoich przypuszczeniach, bo nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, wszystko znikło, ustępując miejsca znanej mu, jasno oświetlonej kabinie, iktórej podłoga i sufit były teraz zielone, i Tygrysce stojącej wśród kwiatów przy srebrnej tablicy sterowniczej.

— Wszystko na nic — powiedziała kotka. — Nie uwzględnili naszej obrony. Wsiadajcie do swojego statku i wracajcie na Ziemie. Prędko! Odłączę się od was, gdy tylko wsiądziecie do Baby Jagi. Dziękuję za pomoc. Do widzenia, Donie Merriamie, i powodzenia! Do widzenia, Paul.

W zielonej podłodze uniosła się okrągła zielona klapa. Don bez słowa wszedł do włazu głową w dół i zaczął się przeciskać przez rurę.

Paul spojrzał na Tygryskę.

— Prędko! — powtórzyła kotka.

Miau przysunęła się. niepewnie do Paula. Pochylił się nad nią, a kiedy kotka zerknęła na Tygryska, nagle chwycił ją na ręce. Idąc do włazu gładził szare, najeżone futerko. Naraz zatrzymał rękę i odwrócił się.

— Nie idę — powiedział.

— Musisz, Paul — odparła Tygryska. — Twoje miejsce jest na Ziemi. Pośpiesz się.

— Wyrzekam się Ziemi i mojego gatunku — rzekł. — Chcę zastać z tobą. — Miau wierciła mu się w ramionach, usiłując się wyrwać, ale Paul tylko ją mocniej do siebie przytulił.

— Proszę cię, wyjdź natychmiast — powiedziała Tygryska i podeszła bliżej. Spojrzała mu prosto w oczy. — Nie możemy być ze sobą.

— Zostaję, słyszysz! — oznajmił jej tak głośno i gniewnie, że Miau przestraszyła się ii zaczęła go drapać w ręce, żeby się uwolnić. Paul trzymał ją kurczowo i mówił dalej: — Nawet jako twoja maskotka, jeżeli już tak musi być. Ale nie ruszę się stąd.

Tygryska stanęła twarzą do niego.

— Nawet jako moja maskotka wie możesz tu zostać — rzekła. — Na to różnica między naszymi umysłami jest za mała. Och, wynoś się, ty głupcze!

— Tygrysko — powiedział szorstko Paul, patrząc w jej fioletowe oczy. — Mówiłaś, że dzisiejszej nocy przespałaś się ze mną głównie z nudów i litości. Czy naprawdę tylko dlatego?

Tygryska spojrzała na niego z wściekłością, jakby doprowadzona do ostateczności. Nagle jak błyskawica skoczyła do przodu, wyrwała mu z rąk Miau i z rozmachem uderzyła go w twarz. Gdy cofnęła łapę, na policzku Paula zostały centymetrowej długości jaslcrawoczerwone ślady po jej trzech pazurach.

— Masz! — warknęła, obnażając kły.

Paul zrobił krok w tył, potem następny i znalazł się w metalowej rurze. Sztuczne pole grawitacyjne wepchnęło go do środka. Będąc już w stanie nieważkości, spojrzał w górę i ujrzał zagniewany, wykrzywiony pyszczek Tygryski. Krew spływająca mu po policzkach zawisła w pofalowanej srebrnej rurze, tworząc czerwone kulki. Zielony właz zamknął się.

Rozdział 42

Członkowie sympozjum wjechali na teren Vandenbergu 2 bez przeszkód i bez fanfar, słowem, Ich przybycie było całkiem pozbawione romantyzmu — niby przybycie robotników do fabryki na nocną zmianę.

Nikogo nie było przy metalowej siatce, która tak niedawno znajdowała się głęboko pod wodą, ani przy wysokiej bramie, otwartej teraz szeroko — właściwie nie było nic, prócz dwudziestocentymetrowej warstwy śmierdzącego błota, toteż grupka podróżników minęła bramę — większość szła pieszo, żeby odciążyć wozy — i ruszyła rampą w górę na płaskowyż.

Hunter prowadził wóz, na którego tylnym siedzeniu, ledwo się na nim mieszcząc, leżała Wanda sapiąc ciężko. Nawet krzyk Wojtowicza nie powstrzymał jej nowego ataku serca.

Furgonetkę prowadziła pani Hixon, ponieważ Bill Hixon chciał obserwować planety — Wędrowca z mandalą na tarczy i Nowego, zbliżających się do zenitu — a ona, jak już nie raz mówiła, miała w nosie te astronomiczne cuda. Siedziała sama w kabinie furgonetki — dziadek chciał z nią zostać, ale powiedziała mu wprost, że śmierdzi nieprawdopodobnie, że pojazd jest własnością jej męża i że ona nie życzy sobie takiego towarzystwa.

We wnętrzu furgonetki jechał Ray Hanks i Idą, która troszczyła się zarówno o jego złamaną nogę, jak i o swoją spuchniętą stopę. Nie miała zaufania do proszków nasennych, toteż szpilkowała siebie i słabo protestującego Hanksa olbrzymia ilością aspiryny.

— Ssij — mówiła mu. — Jest taka gorzka, że o wszystkim zapomnisz.

Pozostali szli koło pojazdów. Już trzy razy musieli pchać furgonetkę przez bardziej błotniste miejsca, a furgonetka dwa razy musiała pchać wóz Huntera, kiedy buksowały koła. Wszyscy byli umorusani, buty mieli oblepione błotem; koła furgonetki zabłocone były do tego stopnia, że łańcuchy nawet już nie pobrzękiwały.

Światło planet, zalewających swoim blaskiem błotnisty krajobraz, przeciął niebieski promień. McHeath, który z racji młodego wieku był bardziej spostrzegawczy od innych, krzyknął:

— Znów się zaczęło! Obaj strzelają!

Cztery cienkie, jaskrawo-niebieskie promienie przecięły szare niebo od Nowego w kierunku Wędrowca. Zamiast go minąć jak poprzednio, promienie zbiegły się. Nie uderzyły jednak w Wędrowca, tylko zatrzymały się tuż przed nim — widać było między nimi a planeta wąsiki, szary skrawek nieba — tworząc cztery niewyraźne, półkoliste, niebiesko-białe wachlarze.

Pewnie natrafiły na jakieś pole — domyślił się Clarence Dodd.

— Zupełnie jak w komiksach! — krzyknął podniecony Harry.

Trzy fioletowe promienie wystrzeliły z Wędrowca w stronę Nowego i też zostały zatrzymane. Niebieskie i fioletowe promienie krzyżowały się między dwiema planetami, tworząc na niebie olbrzymią, regularną sieć.

— Zaczęło się! — ryknął Hixon.

Wojtowicz tak się zapatrzył w niebo, że spadł z rampy. McHeath zauważył kątem oka, że Wojtowicz znika z pola widzenia, i popędził co tchu do krawędzi rampy.