— Pole elektrostatyczne — rzekł z zainteresowaniem młody mężczyzna w podkoszulku, patrząc na spadające kartki papieru.
— Działa również na przedmioty metalowe — dodał mężczyzna stojący przy Opperlym, widząc spadające spinacze. — Indukcja?
— Pociągnęło mnie za rękę! Czułem wyraźnie — powiedział sam Opperly i rozprostował palce dłoni, którą sięgał nad stołem po pistolet. Znów spojrzał na Margo. — Naprawdę wypadł z latającego talerza? — spytał.
Margo uśmiechnęła się i podała mu broń.
— Mamy też dla pana wiadomość od porucznika Donalda Merriama z amerykańskiego lotnictwa kosmicznego — wtrącił Hunter. — Będzie tu lądował…
— Czy wśród tych, co zginęli na Księżycu, nie było jakiegoś Merriama? — zapytał Opperly kogoś stojącego obok.
— On nie zginął — powiedziała Margo. — Wydostał się na Babie Jadze. Był na Wędrowcu. Będzie tu lądował… może już teraz zbliża się do Vandenbergu.
— Prosił, żebyśmy przekazali panu od niego wiadomość, panie profesorze — rzekł Hunter. ~ Nowa planeta ma akceleratory liniowe długości promienia Ziemi i cyklotron tej samej średnicy.
Opperly uśmiechnął się.
— Chyba przekonaliśmy się o tym na własne oczy, co? — spytał.
Żadne z nich nie zauważyło gwiazdy koło Marsa, która zaczęła migotać później niż inne. Znikający w oddali promień laserowy uderzył w Deimos — małego satelitę Marsa — i rozgrzał go do białości, wywołując poruszenie wśród członków ekspedycji radzieckiej. Opperly położył pistolet i wstał od stołu.
— Proszę za mną — powiedział co Margo i Huntera. — Musimy zawiadomić lądowisko, żeby przygotowali się na przylot Baby Jagi.
— Chwileczkę, panie profesorze, czy pan zamierza zostawić pistolet tak na wierzchu? — zapytała Margo.
— A, przepraszam — rzekł Opperly. Wziął pistolet i podał go Margo. — Niech się pani nim na razie zaopiekuje.
Richard Hillary i Wera Carlisle szli wąską drogą, która skręcała na południe przy Malvern Hills. Nie byli już sami — drogą wędrowało wielu piechurów.
Odkryli, że mimo wspólnie spędzonej nocy coś ich wciąż gna niby lemingi — przynajmniej za dnia — do dalszej wędrówki. Richard znów myślał o Black Mountains. Może uda im się tam dotrzeć, nie schodząc na tereny nizinne.
Ranne słońce zakrywały chmury, które nadciągnęły z północy, gdy Wędrowiec — mając za kwadrans D na tarczy — opadał na zachodzie. Wtedy też wydarzyło się coś dziwnego: Wędrowiec skrył się za zasłoną chmur, a po sekundzie ukazał się jakby odrodzony, srebrzystoszary i większy niż poprzednio, ukazał się na tej samej wysokości, na której znajdował się godzinę przed zajściem. Zastanawiali się, czy jest to odbicie Wędrowca, czy inna, zupełnie nowa planeta. Ale po chwili odbicie czy też obcą planetę również pochłonęły chmury.
Wera przystanęła i włączyła radio. Richard westchnął z rezygnacją i też się zatrzymał. Dwaj mężczyźni, którzy znajdowali się w pobliżu, również przystanęli zaciekawieni.
Wera powoli przekręcała gałkę. Nie było zakłóceń. Nastawiła radio na cały regulator i znów przekręciła gałkę. W radiu nadal panowała cisza.
— Może jest zepsute — zauważył jeden z mężczyzn.
— Zużyłaś baterię — rzekł bez cienia współczucia Richard. — I bardzo dobrze.
Nagle usłyszeli jakieś dźwięki, z początku ciche i piskliwe, ale gdy Wera znów zaczęła manipulować gałką, w ciszy zalegającej góry i szare niebo rozległ się wyraźny, donośny głos:
— Powtarzam. Według wiadomości przekazanych telegraficznie z Toronto i potwierdzonych przez Buenos Aires i Nową Zelandię, obie planety znikły równie nagle, jak się ukazały. Nie oznacza to natychmiastowego końca zwiększonych pływów, ale…
Słuchali dalej. Wokół nich gromadziło się coraz więcej luda.
Bagong Bung uznał, że morze dostatecznie się już uspokoiło, żeby mógł obejrzeć znalezione skarby, toteż wyciągnął spod siebie gruby, płócienny wór, który — podobnie jak zniszczone sakiewki z monetami wydobytymi z „Królowej Sumatry” — trzymał stale przy sobie, i otworzył go tak, aby Cabber-Hume również mógł do niego zajrzeć.
Rozhuśtane fale, które raz po raz uderzały w pomarańczowy ponton, zmyły błoto, pozostawiając w worze czyste, malutkie przedmioty. Między koralami, kamyczkami i muszlami Bagong Bung ujrzał ciemno połyskujące stare złoto i malutkie, ciemnoczerwone płomyki trzech — nie, czterech! — rubinów.
Wolf Loner trzymał w ręce łyżkę z zupą, ponieważ mała Włoszka odwróciła buzię, żeby spojrzeć na rąbek słońca wschodzącego nad szarym Atlantykiem.
— Il sole — szepnęła.
Przesunęła ręką po drewnianej burcie „Wytrwałego”.
— Una nave.
Dotknęła ręki trzymającej łyżkę i spojrzała Lonerowi w oczy.
— Noi siamo qui — rzekła.
— Tak, jesteśmy tutaj — powiedział Loner.
Kapitan Sithwise obserwował z mostku kapitańskiego na transatlantyku „Prince Charles” długie połacie błotnistej, zielonej dżungli, parującej w blasku nisko zawieszonego, czerwonego słońca.
— Panie kapitanie, według wstępnych obliczeń mamy na pokładzie osiemset przypadków złamania kończyn i czterysta przypadków wstrząsu mózgu — oznajmił intendent.
— A więc Brazylia ma pośród dżungli zaczątek miasta atomowego — powiedział pierwszy oficer. — Nie damy już rady stąd wypłynąć, ale cała ta sprawa skończy się przed trybunałem międzynarodowym.
Kapitan Sithwise skinął głową, wciąż obserwując dziwny, zielony port, do którego zawinął ich statek.
Barbara patrzyła na niebieską wodę wokół „Albatrosa”. Zaledwie jedną falę na dziesięć wieńczyła biała piana. Słońce wschodziło nad połamanymi, wygiętymi palmami, rosnącymi niecałe trzy kilometry od nich. Hester siedziała przy włazie, trzymając na rękach chłopczyka.
— Benjy — powiedziała Barbara. — W kajucie pod pokładem powinno być brezentowe płótno albo jakiś koc. Czy mógłbyś zrobić żagiel? Popłynęlibyśmy…
— Mógłbym, panno Barbaro — przerwał jej Murzyn. Ziewnął szeroko i przeciągnął się, wypinając pierś ku słońcu. — Ale najpierw zamierzam się przespać.
— Ojej, już się wszystko skończyło — powiedziała Sally do Jake'a.
— Boże, Sally, czy tobie się nigdy nie chce spać? — zapytał Jake.
— Kto by tam teraz mógł zasnąć! — zawołała. — Zacznijmy dawać znaki. Albo nie, skoro mamy już cały materiał, weźmy się wreszcie na serio do pisania sztuki.
Pierre Rambouillet-Lacepede z żalem odsunął na bok kartkę z obliczeniami wzajemnych oddziaływań na siebie trzech ciał niebieskich — wiedział, że nigdy już nie będzie mógł ich sprawdzić — i zaczął słuchać sprawozdania Francois Michauda.
— Nie ma co do tego żadnych wątpliwości! — mówił z ożywieniem młodszy astronom. — Dzień gwiazdowy wydłużył się o trzy sekundy w skali rocznej! Przybycie tych planet wywarło trwały, wymierny wpływ na Ziemię!
Margo i Hunter, trzymając się za ręce, stali w ciemnościach na skraju lądowiska mieszczącego się na północnym końcu płaskowyżu Vandenberg 2.
— Boisz się spotkania z Paulem i Donem? — zapytał szeptem Hunter. — Nie powinienem cię teraz o to pytać, kiedy martwisz się, czy w ogóle wylądują.
— Nie, nie boję się — odparła, kładąc drugą rękę na jego dłoni. — Chcę się z nimi tylko przywitać. Mam przecież ciebie.
Tak, właśnie — pomyślał Hunter niezbyt radośnie. Wiedział, że musi odpowiednio ułożyć swoje życie, aby było w nim miejsce dla Margo. Czy będzie mógł porzucić żonę i synów? Był pewien, że nie.