– Chcemy mięsa…
– I nie możemy go zdobyć.
Teraz antagonizm stał się zupełnie wyraźny.
– Ale zdobędziemy! Następnym razem! Muszę zrobić zadzior na włóczni. Zraniliśmy świnię i włócznia wypadła. Żebyśmy tylko mogli jakoś porobić zadziory…
– Potrzebne nam chaty.
Nagle Jack zaczął wrzeszczeć z wściekłością:
– Chcesz powiedzieć…
– Mówię tylko, że pracowaliśmy piekielnie ciężko. Więcej nic.
Obaj byli czerwoni na twarzy i wzajemnie unikali swoich spojrzeń. Ralf obrócił się na brzuch i zaczął się bawić trawką.
– Gdyby zaczęło padać, jak wtedy, kiedyśmy spadli, to byś zobaczył. I jeszcze jedno. Potrzebujemy chat ze względu na…
Przerwał na chwilę i obaj uciszyli w sobie gniew. Wówczas Ralf podjął znów ten zmieniony, bezpieczny temat:
– Zauważyłeś, prawda?
Jack rzucił włócznię i kucnął.
– Co?
– No. Że się boją.
Przewrócił się na plecy i spojrzał w zawziętą, brudną twarz Jacka.
– Wiesz, jak jest. Śni im się. To słychać. Próbowałeś kiedy nasłuchiwać w nocy?
Jack potrząsnął głową.
– Krzyczą i gadają. Te maluchy. A nawet starsi. Jakby…
– Jakby to nie była dobra wyspa.
Zdziwieni słowami Simona, spojrzeli w jego poważną twarz.
– Jakby – rzekł Simon – ten zwierz, ten zwierz albo wąż był naprawdę. Pamiętacie?
Starsi chłopcy drgnęli na dźwięk tego zakazanego słowa. Od pewnego czasu nie wspominało się wśród nich o wężach – nie wypadało wspominać.
– Jakby to nie była dobra wyspa – powtórzył Ralf wolno. – Tak, słusznie.
Jack usiadł i wyprostował nogi.
– Mają źle w głowie.
– Stuknięci. Pamiętasz naszą wyprawę? Uśmiechnęli się do siebie wspominając urok pierwszego dnia pobytu na wyspie. Ralf ciągnął dalej:
– Więc potrzebne nam chaty jako rodzaj…
– Domu.
– Słusznie.
Jack podciągnął nogi, objął rękoma kolana i zmarszczył brwi z wysiłku, żeby go dobrze zrozumiano.
– Ale wszystko jedno… w lesie… To znaczy, jak polujesz… nie wtedy, jak zrywasz owoce, oczywiście, tylko jak jesteś sam… Przerwał na chwilę, niepewny, czy Ralf potraktuje go poważnie.
– Mów.
– Jak polujesz, to czasem czujesz się jakby… – Zaczerwienił się niespodziewanie. -Nic w tym, oczywiście, nie ma. To tylko takie uczucie. Ale czujesz się, jakbyś to nie ty polował, a… na ciebie polowali. Jakby coś cały czas w dżungli za tobą chodziło.
Siedzieli milcząc. Simon przejęty, Ralf z niedowierzaniem i lekkim zgorszeniem. Usiadł pocierając ramię brudną dłonią.
– No, nie wiem.
Jack poderwał się i zaczął mówić bardzo szybko:
– Tak właśnie czasem człowiek się w lesie czuje. Oczywiście, to nic nie znaczy. Tylko… tylko…
Zrobił kilka szybkich kroków w stronę brzegu i z powrotem.
– Tylko nie wiem, jak oni się czują. Rozumiesz? I to wszystko.
– Najlepiej byłoby, żeby nas uratowano.
Jack musiał pomyśleć chwilkę, zanim przypomniał sobie, co to słowo znaczy.
– Żeby nas uratowano? Oczywiście. Ale niezależnie od wszystkiego chciałbym najpierw złapać świnię… – Porwał włócznię i wbił ją z rozmachem w ziemię. W jego oczach pojawił się znowu obłędny, tępy wyraz. Ralf patrzył na niego krytycznie zza splątanej grzywy jasnych włosów.
– Jak tylko myśliwi będą pamiętać o ogniu…
– Ty tylko ogień i ogień!
Zbiegli na plażę i odwróciwszy się nad samą wodą spojrzeli na różowy szczyt. Na ciemnoniebieskim niebie kreśliła się kredową linią smużka dymu, falowała lekko hen, wysoko i nikła. Ralf zmarszczył brwi.
– Ciekawym, czy to daleko widać?
– Całe mile.
– Za mało robimy dymu.
Dolna część smużki, jakby świadoma ich wzroku, zgęstniała w kremową plamę, która zaczęła piąć się w górę po wątłej kolumience.
– Dołożyli zielonych gałęzi – mruknął Ralf. – Ciekawe! – Wytężonym wzrokiem śledził horyzont.
– Mam!
Jack wrzasnął tak przeraźliwie, że Ralf aż podskoczył.
– Co? Gdzie? Okręt?
Lecz Jack wskazywał wysokie stromizny wiodące z góry do niższych partii wyspy.
– Prosta sprawa! One są tam… muszą być tam, gdy słońce za bardzo przygrzewa…
Ralf patrzył zdezorientowany w jego skupioną twarz.
– …wyłażą na górę. Wysoko, w cień, i odpoczywają sobie w czasie upału, jak u nas krowy…
– Myślałem, że zobaczyłeś okręt!
– Moglibyśmy zakraść się… najpierw pomalować twarze, żeby nas nie zobaczyły… albo otoczyć je i…
Ralf z oburzenia stracił panowanie nad sobą.
– Ja mówię o dymie! Nie chcesz się uratować? U ciebie w głowie tylko świnia, świnia, świnia!
– Ale my chcemy mięsa!
– Cały dzień pracuję sam z Simonem, a ty przychodzisz i nawet nie zwracasz uwagi na chaty!
– Ja też pracowałem…
– Tak, ale robisz to, co chcesz! – krzyczał Ralf. – Chcesz polować! A ja…
Stali patrząc na siebie na olśniewająco białym piasku plaży, zdziwieni tym wybuchem. Ralf pierwszy odwrócił wzrok udając zainteresowanie grupką maluchów na piasku. Zza granitowej płyty dobiegały okrzyki myśliwych kąpiących się w basenie. Na skraju płyty leżał na brzuchu Prosiaczek i patrzył w połyskliwą wodę.
– Nie można liczyć na ludzką pomoc.
Chciał wytłumaczyć, jak to jest, że ludzie nigdy nie okazują się tacy, za jakich się ich brało.
– Simon. Ten pomaga. – Wskazał ręką chaty. – Wszyscy inni pouciekali. A on napracował się tyle, co ja. Tylko…
– Simon zawsze jest pod ręką.
Ralf ruszył z powrotem do chat, a Jack za nim.
– Pomogę ci trochę przed kąpielą – mruknął Jack.
– Nie zawracaj sobie głowy.
Ale gdy doszli do chat, Simona nie było. Ralf zajrzał do chaty i odwracając się do Jacka powiedział:
– Prysnął.
– Znudziło mu się – rzekł Jack – i poszedł się kąpać. Ralf zmarszczył brwi.
– Dziwny chłopak. Śmieszny chłopak.
Jack skinął głową, co mogło oznaczać zarówno potwierdzenie, jak i wszystko inne, i w milczeniu ruszyli obaj w stronę basenu.
– A potem – rzekł Jack -jak się wykąpię i coś zjem, pójdę na drugą stronę góry i zobaczę, czy tam są jakie ślady. Pójdziesz ze mną?
– Ale przecież słońce prawie już zachodzi!
– Może zdążę…
Szli obok siebie – dwa niezależne kontynenty doświadczeń i uczuć – niezdolni się porozumieć.
– Gdyby tak udało mi się upolować świnię!
– A ja wrócę i będę dalej budował chatę!
Spojrzeli na siebie zmieszani, z miłością i nienawiścią. Pojednała ich dopiero słona, ciepła woda, okrzyki, pluski i śmiechy kąpiących się w basenie chłopców.
Simona, którego spodziewali się zastać przy basenie, nie było tam.
Kiedy dwaj starsi chłopcy pobiegli na plażę, by spojrzeć stamtąd na wierzchołek góry, z początku szedł za nimi, ale zatrzymał się. Chwilę stał, patrząc w zamyśleniu na kupę piachu na plaży, gdzie ktoś próbował sklecić jakiś szałas czy budkę. Potem odwrócił się do niej plecami i poszedł w las z miną człowieka, który wie, czego chce. Simon był małym, chudym chłopcem ze spiczastą brodą i tak jasnymi oczyma, że Ralfowi wydał się ogromnie wesoły i psotny. Zmierzwiona strzecha czarnych włosów zakrywała mu niemal całkowicie szerokie czoło. Ubrany w strzępy szortów, nogi miał bose jak Jack. Zawsze śniadej cery był teraz spalony na ciemny brąz, a skóra błyszczała mu od potu.
Przeszedł przez pas zgniecionej zieleni, minął wielką skałę, na którą Ralf wspiął się zaraz pierwszego ranka, a potem skręcił w prawo, między drzewa. Szedł znajomą drogą, wśród drzew owocowych, gdzie nawet największy leń mógł znaleźć łatwy, jeśli nie zadowalający posiłek. Kwiaty i owoce rosły tu razem na tym samym drzewie i wszędzie rozchodził się zapach dojrzałych owoców i brzęczenie miliona zbierających pokarm pszczół. Tutaj dopadły Simona biegnące za nim maluchy. Mówiły, wykrzykiwały coś niezrozumiale, ciągnęły go ku drzewom. Potem, wśród brzęczenia pszczół w popołudniowym słońcu, Simon znalazł owoce, których nie mogły dosięgnąć, i wybierając spomiędzy liści co najlepsze, podawał nieskończonej ilości wyciągniętych rąk. Gdy zaspokoił ich głód, przestał zrywać owoce i rozejrzał się dokoła. Maluchy patrzyły na niego nieodgadnionym wzrokiem sponad garści, w których trzymały pełno dojrzałych owoców.