Выбрать главу

Simon zostawił ich i poszedł ledwie widoczną ścieżką. Wkrótce zamknęły się nad nim korony drzew dżungli. Od dołu aż po ciemne baldachimy, w których wrzało życie, rosły niezwykłe blade kwiaty. Panował tu półmrok i pnącza zwisały jak olinowanie zatopionych statków. Stopy Simona zostawiały ślady w pulchnej glebie, a pnącza dygotały na całej długości, kiedy je potrącał.

Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie padało więcej słońca. Pnącza, które nie musiały szukać światła w górze, utkały tu ogromną matę zawieszoną z jednej strony niewielkiej polanki; bowiem pod cienką warstwą gleby była skała, która pozwalała rosnąć tylko drobnym roślinom i paprociom. Całą tę polankę otaczał gąszcz ciemnych aromatycznych krzewów, tworząc jak gdyby kocioł światła i skwaru. W kącie polanki wielkie, walące się drzewo wspierało się ukośnie o korony drzew jeszcze rosnących, a na nim, od dołu aż po wierzchołek, pysznił się żółty i czerwony powój.

Simon przystanął. Spojrzał najpierw za siebie jak Jack w leśny gąszcz, a potem bystro dokoła, by się upewnić, że jest sam. Jego ruchy były teraz niemal ukradkowe. Potem schylił się i przecisnął w środek maty. Pnącza i krzewy były tu tak zbite, że zostawił na nich pot, a gdy przedostał się na drugą stronę, znowu zamknęły się za nim szczelnie. Znalazłszy się bezpiecznie w środku, był jakby w chatce odgrodzonej od polanki liśćmi. Kucnął, rozgarnął liście i wyjrzał na zewnątrz. Nie dostrzegł żadnego ruchu prócz harców pary barwnych motyli, które tańczyły w rozgrzanym powietrzu. Wstrzymując oddech zaczął nasłuchiwać. Ku wyspie nadciągał wieczór; cichły głosy fantastycznych różnobarwnych ptaków, uspokajało się brzęczenie pszczół, nawet krzyki mew powracających do gniazd pośród zwalistych skał powoli słabły. Fale, które daleko, daleko rozbijały się o rafę koralową, dawały znać o sobie coraz cichszym pomrukiem.

Simon opuścił zasłonę liści. Miodowe pręgi słońca chyliły się coraz bardziej; wśliznęły się na krzewy, przesunęły po zielonych pąkach przypominających świece, skoczyły ku koronom drzew, a tymczasem w dole mrok powoli gęstniał. Wraz zniknieniem światła przymierała jaskrawość kolorów, ustawał skwar. Świecowe pąki drgnęły. Zielone listki rozchyliły się leciutko i białe koniuszki kwiatów ostrożnie wysunęły się na zewnątrz. Niebawem słońce ustąpiło z polanki całkowicie i spełzło także z nieba. Napływająca ciemność ogarnęła wnętrze lasu nadając mu mętny i niesamowity wygląd dna morskiego. Świecowe pąki przemieniły się w ogromne białe kwiaty majaczące niewyraźnie w słabym blasku pierwszych gwiazd. Ich aromat rozlał się w powietrzu i zawładnął niepodzielnie wyspą.

DŁUGIE WŁOSY I MALOWANE TWARZE

Pierwszym rytmem, do którego się przyzwyczaili, było powolne przejście od brzasku do szybko następującego zmierzchu. Rozkosze poranka, jasne słońce, obmywające wody i wonne powietrze, były dla nich czasem dobrej zabawy i życia tak pełnego, że nadzieja przestawała być potrzebna, toteż ulegała zapomnieniu. Około południa, kiedy powódź światła spływała bardziej prostopadle, jaskrawy poranek przybierał perłowe opalizujące barwy, a upał – jakby wysokość wiszącego ponad nimi słońca dodawała mu siły – spadał jak cios, przed którym uciekali chroniąc się w cień, gdzie dopiero mogli sobie poleżeć lub zasnąć.

Dziwne rzeczy zdarzały się o południu. Połyskujące morze podnosiło się, rozstępowało w płaszczyznach rażącego niepodobieństwa; rafa koralowa i kilka karłowatych palm, uczepionych wyższych jej partii, płynęły ku niebu, drżały, rozrywały się na części, rozpływały niczym krople deszczu osiadłe na drucie albo zwielokrotnione jak w nieskończonym szeregu luster. Czasem wyłaniał się ląd tam, gdzie nigdy go nie było, a potem nagle znikał na oczach dzieci jak bańka mydlana. Prosiaczek kwitował to wszystko uczenie jako „miraże”, a ponieważ żaden z chłopców nie mógł dotrzeć nawet do rafy za wodą, w której czyhały zębate rekiny, przywykli do tych tajemnic i ignorowali je tak samo, jak ignorowali cudowne zjawisko migotania gwiazd. W południe złudzenia wtapiały się w niebo, skąd jak złe oko spoglądało na dół słońce. Potem, z upływem godzin, miraże ustępowały i horyzont wyrównywał się, stawał się błękitny i wyrazisty, w miarę jak słońce się obniżało. Następowała wówczas druga pora umiarkowanego chłodu, ale ciążyła nad nią groźba nadejścia nocy. Kiedy słońce zachodziło, ciemność spadała na wyspę jak kaptur gasidła i wkrótce do chat pod odległymi gwiazdami napływał niepokój.

Jednak tradycja pracy, zabawy i jedzenia w ciągu całego dnia, którą wynieśli z północnej Europy, uniemożliwiała im całkowite dostosowanie się do tego nowego rytmu. Początkowo jeden z maluchów, Percival, wśliznął się do chaty i siedział w niej dwa dni płacząc, śpiewając i gadając, aż uznali go za stukniętego, co ich trochę rozbawiło. Od tej pory zawsze był mizerny, z zaczerwienionymi oczyma i nieszczęśliwy; maluch, który mało się bawił i często płakał.

Mniejszych chłopców nazywano teraz ogólnym mianem „maluchów”. Różnica wzrostu biegła stopniowo od Ralfa w dół, a chociaż można było mieć pewne wątpliwości co do miejsca zajmowanego przez Simona, Roberta i Maurice'a, każdy bez trudu odróżniał starszaków od maluchów. Te prawdziwe maluchy, ci mniej więcej sześcioletni, wiedli całkiem odrębny, a jednocześnie intensywny własny żywot. Przez większą część dnia jedli, rwąc owoce, gdzie tylko mogli je dosięgnąć, i nie bardzo wybredzając co do gatunku i stopnia dojrzałości. Przywykli już do bólów brzucha i czegoś w rodzaju chronicznej biegunki. W nocy cierpieli niewypowiedziane męki strachu i tulili się do siebie, szukając pociechy. Poza jedzeniem i snem znajdowali czas na zabawę, bezcelową i niewyszukaną, na białym piasku nad lśniącą wodą. Płakali za matkami dużo rzadziej, niż można by się było spodziewać; byli bardzo opaleni i straszliwie brudni. Posłusznie schodzili się na głos konchy, częściowo dlatego, że to Ralf na niej trąbił, a był dość duży, żeby mieć związek ze światem dorosłych, a po części dlatego, że lubili zebrania, które były dla nich rozrywką. Poza tym rzadko zaprzątali sobie głowy sprawami starszaków i wiedli swój odrębny, bardzo uczuciowy żywot we własnym zespole.

Zbudowali zamki z piasku nad rzeczułką. Zamki te były wysokie na stopę i ozdabiały je muszle, zwiędłe kwiaty i różne ciekawe kamyki. Wokół zamków wił się gąszcz granic, ścieżek, murów, linii kolejowych, które dopiero wtedy nabierały jakiegoś znaczenia, gdy się patrzyło na nie trzymając głowę tuż przy ziemi. Maluchy bawiły się tutaj jeśli nie radośnie, to ze skupioną uwagą, często całą gromadką.

Właśnie teraz bawiło się ich trzech – największy z nich nazywał się Henry. Był on dalekim krewnym tego chłopczyka z myszką na buzi, którego nie widziano od czasu wielkiego pożaru lasu; ale Henry był za mały, żeby to rozumieć, i gdyby mu powiedziano, że chłopczyk wsiadł do samolotu i odleciał do domu, przyjąłby to bez protestu czy niedowierzania.