– Jedno szkło zbite.
Prosiaczek schwycił okulary i nałożył. Spojrzał na Jacka wrogo.
– Ja się nie mogę obyć bez tych szkieł. Teraz mam tylko jedno oko. Czekaj, czekaj…
Jack zrobił ruch w stronę Prosiaczka, ale ten wgramolił się za osłonę wielkiej skały. Wysadził sponad niej głowę i błysnął złowrogo na Jacka jednym szkłem.
– Teraz mam tylko jedno oko. Czekaj, czekaj…
Jack zaczął małpować płaczliwy ton i gramolenie się Prosiaczka:
– Czekaj, czekaj…
Wszystko to, i Prosiaczek, i cała ta parodia, było tak komiczne, że myśliwi wybuchnęli śmiechem. Zachęciło to Jacka do dalszego małpowania i śmiech przeszedł w huraganową histerię. Ralf stwierdził z niechęcią, że usta mu drgają; był zły na siebie, że się załamał.
– To było świństwo – mruknął.
Jack przestał się wygłupiać i stanął przed Ralfem. Jego słowa zabrzmiały krzykliwie:
– Dobra już, dobra!
Spojrzał na Prosiaczka, myśliwych, Ralfa.
– Bardzo mi przykro. Za to ognisko. Ja… Wyprostował się.
– Przepraszam.
Szmer wśród myśliwych był szmerem uznania za ten szarmancki postępek. Wyraźnie uważali, że Jack postąpił przyzwoicie, że poprzez swoje wielkoduszne przeprosiny przedstawił się w dobrym świetle, a Ralf jakoś jakby w złym. Oczekiwali równie przyzwoitej odpowiedzi.
Jednakże Ralf milczał. Słowa Jacka, zważywszy rodzaj postępku, oburzyły go. Ognisko zgasło, okręt odpłynął. Czy oni tego nie rozumieją? Zamiast przyzwoitej odpowiedzi, usłyszeli gniewne słowa:
– To było świństwo.
Na szczycie góry zrobiło się cicho, a w oczach Jacka pojawił się nieokreślony wyraz i zaraz znikł. Ostatnie słowa Ralfa były nieuprzejmym pomrukiem:
– No, dobra. Rozpalcie ogień.
Napięcie zelżało nieco, gdy otrzymali konkretne zadanie. Ralf nic już nie mówił, nic nie robił, stał tylko patrząc na popiół u swych stóp. Jack krzątał się hałaśliwie. Wydawał polecenia, śpiewał, gwizdał, rzucał uwagi do milczącego Ralfa – uwagi, które nie wymagały odpowiedzi, więc nie zagrażały wywołaniem ostrej odprawy; a Ralf mimo to milczał. Nikt, nawet Jack, nie śmiał go poprosić, żeby się odsunął, i w końcu musiano ułożyć drzewo o kilka kroków dalej, w miejscu nie tak dogodnym na ognisko jak poprzednie. Ralf więc umocnił swoje wodzostwo i to w taki sposób, że trudno o lepszy. Wobec tej broni, tak nieokreślonej a tak skutecznej, Jack czuł się bezsilny, toteż był wściekły, sam nie wiedząc czemu. Nim ułożono stos, między chłopcami wyrosła wysoka przegroda.
W związku z ogniskiem powstał jeszcze jeden problem. Jack nie miał go czym rozpalić. Wówczas, ku jego zdziwieniu, Ralf podszedł do Prosiaczka i wziął od niego okulary. Nawet nie wiedział, że zerwanie więzi z Jackiem umocniło ją z Prosiaczkiem.
– Odniosę ci je.
– Pójdę z tobą.
Prosiaczek stał za Ralfem, otoczony morzem rozmazanych barw, kiedy ten klęcząc ześrodkowywał lśniącą plamkę. Ledwie błysnął płomień, Prosiaczek wyciągnął ręce i odebrał okulary.
Na widok fantastycznie powabnych kwiatów fioletu, czerwieni i złota stopniała w nich nieżyczliwość. Stali się kręgiem chłopców u obozowego ogniska i nawet Ralf i Prosiaczek jakby ulegli temu nastrojowi. Wkrótce część chłopców pobiegła na dół po więcej drzewa, a tymczasem Jack ćwiartował świnię. Próbowali upiec ją w całości na drągu nad ogniskiem, ale drąg zajmował się od ognia, zanim świnia zdążyła zaskwierczeć. W końcu więc nadziewali kawałki mięsa na patyki i trzymali je w płomieniach – ale nawet wtedy płomienie zagrażały, że zrobią pieczyste i z mięsa, i z kucharza.
Ralfowi ciekła ślinka. Miał zamiar odmówić jedzenia mięsa, jednak dotychczasowa dieta z owoców i orzechów, a rzadziej krabów i ryb, nie zezwoliła na wytrwały opór. Przyjął ofiarowany kawałek na wpół surowego mięsa i zaczął go szarpać zębami jak wilk. Prosiaczek, któremu także ciekła ślinka, spytał:
– A ja nie dostanę?
Jack początkowo chciał tylko wzbudzić w nim niepewność, dla zaznaczenia swojej władzy, teraz jednakże słowa Prosiaczka, świadczące o pominięciu go w podziale, stworzyły konieczność zastosowania większego okrucieństwa.
– Ty nie polowałeś.
– Ralf też nie polował – rzekł Prosiaczek płaczliwie – ani Simon. – Zaczął wyrzekać. – A w krabach tyle mięsa, co kot napłakał.
Ralf poruszył się niespokojnie. Simon, siedzący między bliźniakami a Prosiaczkiem, podsunął mu swój kawałek, który ten schwycił skwapliwie. Bliźniacy zachichotali, a Simon, zawstydzony, schylił głowę.
Wówczas Jack zerwał się, odciął wielki kawał mięsa i cisnął go Simonowi pod stopy.
– Jedz! Niech cię cholera! Spojrzał z wściekłością na Simona.
– Bierz to!
Okręcił się na pięcie w środku oszołomionego kręgu chłopców.
– Zdobyłem dla was mięso!
Niezliczone i niewysłowione zawody sprawiły, że jego wściekłość miała cechę żywiołu i budziła grozę.
– Wymalowałem sobie twarz… Zakradłem się. I teraz jecie… wszyscy… a ja…
Z wolna na wierzchołku góry zapanowała cisza tak głęboka, że słychać było tylko trzask ognia i łagodny syk pieczonego mięsa. Jack rozglądał się szukając zrozumienia, ale znalazł jedynie szacunek. Ralf stał na popiołach ogniska sygnalnego trzymając pełne ręce mięsa i milczał.
W końcu ciszę przerwał Maurice. Poruszył jedyny temat, który mógł pojednać większość z nich.
– Gdzie znaleźliście tę świnię?
Roger wskazał nieprzyjazne zbocze góry.
– One były tam… nad wodą.
Jack, który powoli przychodził do siebie, nie mógł pozwolić, aby go wyręczono w opowiadaniu. Przerwał mu więc szybko:
– Otoczyliśmy je. Podkradłem się na czworakach. Włócznie wypadały, bo nie mają zadziorów. Świnia uciekła i narobiła strasznego wrzasku…
– Zawróciła i wpadła do koła… Krwawiła…
Wszyscy mówili jednocześnie, odprężeni i podnieceni.
– Podeszliśmy bliżej…
Pierwszy cios sparaliżował jej tylne nogi, tak że mogli podejść i tłuc, tłuc…
– Ja przeciąłem jej gardło…
Bliźniacy, wciąż z identycznym uśmiechem na twarzach, wstali i zaczęli biegać w kółko. Po chwili reszta chłopców przyłączyła się do nich pokrzykując i naśladując wrzaski zarzynanej świni.
– Ciach ją po łbie!
– Rym ją w ucho!
Potem Maurice zaczął udawać, że jest świnią, i wbiegł kwicząc w środek koła, a myśliwi, nadal każąc, udawali, że go biją. Tańcząc, tak wyśpiewywali:
– Nożem świnię! Ciach po gardle! Tryska krew!
Ralf patrzył na nich z zazdrością i oburzeniem. Dopiero gdy osłabli i pieśń ucichła, przemówił:
– Zwołuję zebranie.
Jeden po drugim stawali i wlepiali w niego oczy.
– Konchą. Zwołuję zebranie, choćby się nawet miało przeciągnąć do nocy. Na dole, na granitowej płycie. Jak zatrąbię konchą. Zaraz.
Odwrócił się i zaczął schodzić z góry.
ZWIERZ Z MORZA
Był przypływ i między wodą a zwałem wyrzuconych z morza odpadków wzdłuż tarasu palmowego leżał tylko wąski pas twardego piasku. Ralf obrał tę drogę, bo musiał pomyśleć; a tylko tędy mógł iść nie patrząc pod nogi. Nagle, kiedy tak szedł nad skrajem wody, ogarnęło go zdziwienie. Poczuł, że rozumie nudę tego życia, gdzie każda dróżka była improwizacją i gdzie znaczną część czasu poświęcało się na pilnowanie własnych kroków. Zatrzymał się i stanął twarzą do przebytej drogi; wspomniał pierwszą entuzjastyczną wyprawę, jakby należała do pogodniejszego dzieciństwa, uśmiechnął się drwiąco. Potem odwrócił się i zaczął znowu iść w stronę granitowej płyty, naprzeciw świecącemu w twarz słońcu. Zbliżał się czas zebrania i wkraczając w przepych oślepiającego blasku słońca Ralf przebiegał w myślach główne punkty swego przemówienia. Nie może być żadnych nieporozumień odnośnie tego zebrania, żadnych pogoni za urojonymi…