Выбрать главу

– Heej, hop!

Wielka skała ważyła się chwilę na krawędzi, postanowiła już nic wracać, poruszyła się, upadła, przetoczyła, wywinęła kozła i runęła z hukiem w dół wybijając wielką dziurę w baldachimie lasu. W powietrze wzbiły się echa i ptactwo, uniósł się biało-różowy pył, las w dole zadygotał jak od kroków rozwścieczonego potwora – i wyspa znów zrobiła się cicha.

– Ale klawo!

– Jak bomba!

– Łuuup!

Minęło dobrych kilka minut, zanim zdołali się oderwać od tego sukcesu. Ruszyli jednak dalej.

Droga na wierzchołek góry była stąd już łatwa. Gdy doszli do ostatniej pochyłości, Ralf zatrzymał się.

– Rany!

Stali na skraju kotliny, a raczej kotlinki. Wypełniały ją niebieskie kwiaty jakiejś skalnej rośliny; powódź kwiatów wylewała się z kotlinki, opadała jak wodospad na korony drzew gdzieś w dole. W powietrzu roiło się od motyli, które wzlatywały, trzepocząc skrzydełkami, i osiadały.

Za kotlinką widniał kanciasty wierzchołek góry i wkrótce stanęli na nim.

Odgadli już przedtem, że są na wyspie: wspinając się wśród różowych skał, mając po obu stronach morze i kryształowe bezmiary powietrza, wiedzieli instynktownie, że zewsząd otacza ich woda. Uznali jednak za stosowniejsze wstrzymać się z ostatnim słowem aż do chwili, gdy staną na wierzchołku i ujrzą kolisty horyzont wody.

Ralf zwrócił się do towarzyszy:

– Cała nasza!

Trochę przypominała okręt. Z tyłu, za plecami, mieli ostre, trudne zejście ku brzegowi. Po obu stronach były skały, urwiska, wierzchołki drzew i strome zbocza – w przodzie, jakby ku dziobowi, zejście łagodniejsze, porosłe drzewami, prześwitujące tu i ówdzie różowością – dalej pokryta dżunglą płaskość wyspy, ciemnozielona, ale wyprowadzona przy końcu w różowy cypelek. I właśnie tam, gdzie jej kraniec ginął w morzu, była jakby inna wyspa; odosobniona skała, niczym fort, zwrócona ku nim ponad zielonością śmiałym różowym bastionem.

Chłopcy przyjrzeli się uważnie, po czym skierowali wzrok ku morzu. Stali wysoko i było już po południu, toteż miraże nie ograbiały widoku z ostrości.

– To rafa. Rafa koralowa. Widziałem takie na obrazkach. Rafa, leżąca może o milę od wyspy i równoległa do plaży, którą nazywali w myślach swoją, obejmowała większą część brzegu. Koral znaczył się na wodzie wstęgą białej piany, jakby jakiś olbrzym schylił się na chwilę, aby płynnym pociągnięciem kredy odtworzyć kształt wyspy, ale znudzony, zaprzestał tej zabawy. Woda wewnątrz rafy była niebieska i dostrzegali w niej skały i wodorosty jak w akwarium; na zewnątrz granatowiło się morze. Był przypływ, od rafy biegły długie pasma piany i na chwilę ulegli złudzeniu, że płyną okrętem. Jack wskazał w dół.

– Tam wylądowaliśmy.

Za uskokami i urwiskami góry widniała szrama w powierzchni lasu – strzaskane pnie i bruzda dochodząca aż do grzywki palm na brzegu morza. Tam też leżała wpuszczona w lagunę granitowa płyta, koło niej zaś malutkie jak mrówki ruchome figurki.

Ralf wytyczył wzrokiem krętą linię od nagiego wierzchołka, na którym stali, poprzez zbocze, żleb, kwiaty, do skały, gdzie zaczynała się bruzda.

– Tędy zejdziemy najszybciej.

Z pałającymi oczyma, otwartymi ustami, tryumfujący, delektowali się poczuciem władzy. Byli szczęśliwi – byli przyjaciółmi.

– Nie widać żadnych dymów, żadnych łodzi – zauważył roztropnie Ralf. – Później się jeszcze upewnimy, ale sądzę, że jest nie zamieszkana.

Będziemy zdobywali pożywienie! – wykrzykiwał Jack. -Będziemy polowali! Zastawiali sidła… póki nas stąd nie zabiorą.

Simon patrzył na nich obu nic nie mówiąc, tylko potrząsał czarną czupryną; twarz mu promieniała.

Ralf spojrzał w drugą stronę, gdzie nie było rafy.

– Tutaj stromiej – rzekł Jack. Ralf zrobił miseczkę z dłoni.

– Ten kawałeczek lasu w dole… zupełnie jakby siedział we wgłębieniu zbocza.

W każdym załomie góry rosły drzewa – drzewa i kwiaty. Las poruszył się, zaszumiał, zachwiał. Pobliskie pólka skalnych kwiatów zadrżały i przez chwilę orzeźwiający powiew chłodził im twarze.

Ralf wyciągnął ramiona.

– Wszystko to nasze.

Śmiali się, skakali, pokrzykiwali z radości.

– Jeść mi się chce.

Ledwie Simon o tym wspomniał, Ralf i Jack też poczuli się głodni.

OGIEŃ NA WIERZCHOŁKU GÓRY

W chwili gdy Ralf przestał dąć w konchę, na granitowej płycie zrobiło się tłoczno. Zebranie to różniło się nieco od porannego spotkania. Popołudniowe słońce rzucało ukośne promienie z innej strony granitowej płyty i większość dzieci, odczuwszy zbyt późno piekący ból opalenizny, była w ubraniach. Chór, tworzący już mniej zwartą grupę, wyzbył się swoich peleryn.

Ralf usiadł bokiem do słońca na zwalonym pniu. Po prawej ręce miał większą część chóru, po lewej starszych chłopców, którzy nie znali się przed ewakuacją; przed nim, na trawie, siedziały w kucki małe dzieci.

Uciszyło się. Ralf położył muszlę na kolanach i w tej samej chwili nagły powiew wiatru zasypał płytę plamkami słońca. Ralf nie wiedział, czy ma wstać, czy mówić na siedząco. Spojrzał ukosem w lewo, w stronę basenu. Obok siedział Prosiaczek, lecz nie pośpieszył mu z pomocą.

Ralf chrząknął.

– Słuchajcie.

Nagle nabrał pewności, że potrafi mówić płynnie i jasno wyrażać to, co ma do powiedzenia. Przeciągnął ręką po płowej czuprynie i zaczął:

– Jesteśmy na wyspie. Byliśmy na szczycie góry i widzieliśmy dokoła wodę. Nie zauważyliśmy tu żadnych chat, żadnych dymów, żadnych śladów, żadnych łodzi, żadnych ludzi. Jesteśmy na nie zamieszkanej wyspie i prócz nas nie ma tu nikogo.

Teraz wtrącił się Jack:

– Ale wojsko wszystko jedno jest potrzebne… do polowania. Do polowania na świnie…

– Tak. Na wyspie są świnie.

Wszyscy trzej zaczęli jednocześnie mówić o różowym stworzeniu szamocącym się w gęstwinie pnączy.

– Widzieliśmy…

– Kwiczał…

– Wyrwał się…

– Zanim zdążyłem go zabić, ale… na przyszły raz!

Jack dźgnął palmę i rzucił dokoła wyzywające spojrzenie. Zgromadzenie uspokoiło się znowu.

– Teraz rozumiecie – rzekł Ralf- że potrzeba nam myśliwych, żeby zdobywali mięso. I jeszcze jedno.

Uniósł leżącą na kolanach muszlę i rozejrzał się po spalonych słońcem twarzach.

– Nie ma dorosłych. Musimy sami zadbać o siebie. Zgromadzenie zaszemrało i umilkło.

– I jeszcze jedno. Nie możemy mówić wszyscy jednocześnie. Kto chce coś powiedzieć, musi podnieść rękę, tak jak w szkole.

Uniósł konchę do twarzy i spojrzał zza jej wylotu.

– Wtedy dam mu konchę.

– Konchę?

– Tak się nazywa ta muszla. Dam tę muszlę temu, kto po mnie zabierze głos. Musi ją trzymać, kiedy będzie mówił.

– Ale…

– Słuchajcie…

– I nikt mu nie będzie mógł przerwać, tylko ja. Jack zerwał się na równe nogi.

– Ustanowimy prawa! – krzyknął w podnieceniu. – Mnóstwo różnych praw! A jeżeli ktoś je złamie, to…

– Uuuch!

– Rany!

– Bach!

– Łubudu!

Ralf poczuł, jak ktoś bierze konchę z jego kolan. Kiedy chłopcy zobaczyli, że Prosiaczek stoi kołysząc wielką kremową muszlą w dłoniach, krzyki ucichły. Jack, który ciągle leszcze stał, spojrzał niepewnie na Ralfa, a ten uśmiechnął się i klepnął ręką kłodę obok siebie. Jack usiadł. Prosiaczek zdjął okulary i mrugając powiekami zaczął wycierać szkła o koszulę.

– Przeszkadzacie Ralfowi. Nie dajecie mu dojść do najważniejszej rzeczy.

zrobił efektowną pauzę.