– A kto wie, że tu jesteśmy? Hę?
– Ci ludzie z lotniska.
– Ten pan z tą jakby trąbką…
– Mój tata.
Prosiaczek włożył okulary.
– Nikt nie wie, gdzie jesteśmy- rzekł. Był jeszcze bledszy niż poprzednio i z trudem chwytał oddech. – Może wiedzieli, dokąd lecimy. Ale nie wiedzą, gdzie jesteśmy, bośmy tam nie dolecieli. – Patrzył na nich z otwartymi ustami, a potem zachwiał się i usiadł. Ralf wziął od niego konchę.
– Właśnie to chciałem powiedzieć, kiedy zaczęliście… – Patrzył w ich uważne twarze. – Samolot spadł w płomieniach, zestrzelony. Nikt nie wie, gdzie jesteśmy. Może będziemy tu długo…
Cisza była taka, że słyszeli świszczący oddech Prosiaczka. Słońce zniżyło się i okryło złotem połowę granitowej płyty. Powiewy, które kręciły się na lagunie jak kocięta za własnym ogonem, przemykały ponad płytą w las. Ralf odgarnął z czoła zmierzwioną czuprynę.
– Więc może jeszcze długo tu będziemy…
Nikt nie odezwał się ani słowem. Nagle Ralf uśmiechnął się.
– Ale to jest dobra wyspa. My – Jack, Simon i ja – byliśmy na szczycie góry. Fantastyczna wyspa. Jest jedzenie i woda do picia, i…
– Skały…
– Niebieskie kwiaty…
Prosiaczek, który już trochę przyszedł do siebie, wskazał na konchę w dłoniach Ralfa i Jack z Simonem umilkli. Ralf mówił dalej:
– Tymczasem, póki po nas nie przyjadą, możemy się pobawić.
Zamachał gwałtownie rękami.
– To jak w tej książce.
Natychmiast zerwała się wrzawa.
– Wyspa Skarbów…
– Wyspa Koralowa.
Ralf zamachał konchą.
– To jest nasza wyspa. Wspaniała wyspa. Będziemy sobie używali, póki dorośli po nas nie przyjadą.
Jack sięgnął po konchę.
– Tu są świnie – rzekł. – Mamy co jeść i jest woda do kąpieli w tamtej rzeczce… i wszystko. Czy ktoś znalazł coś jeszcze?
Oddał konchę Ralfowi i usiadł. Widocznie nic więcej nie znaleziono.
Starsi chłopcy zwrócili teraz uwagę na malucha, którego kilku malców pchało do przodu, lecz on się opierał. Był to mały brzdąc, mniej więcej sześcioletni, i miał na policzku znamię koloru morwy. Stał teraz skulony w samym centrum ogólnej uwagi i palcem u nogi wiercił dziurę w trawie. Bąkał coś i był bliski płaczu.
Inni malcy, szepcąc mu coś z przejęciem, popychali go w stronę Ralfa.
– No dobra – powiedział Ralf – chodź.
Maluch rozejrzał się z przerażeniem.
– Gadaj!
Chłopczyk wyciągnął rączki po konchę, a całe zgromadzenie buchnęło śmiechem. Cofnął więc gwałtownym ruchem dłonie i rozpłakał się.
– Dać mu konchę! – krzyknął Prosiaczek. – Dać mu ją!
W końcu Ralf zdołał skłonić go, żeby wziął muszlę, ale wybuch śmiechu odebrał dziecku mowę. Prosiaczek ukląkł przy nim i trzymając rękę na ogromnej muszli słuchał i przekazywał jego słowa całemu zgromadzeniu.
– On chce wiedzieć, co zrobicie z wężyskiem.
Ralf zaśmiał się, a inni mu zawtórowali. Maluch jeszcze bardziej zamknął się w sobie.
– Powiedz nam o tym wężysku.
– Teraz mówi, że to był zwierz.
– Zwierz?
– Wąż. Strasznie wielki. On go widział.
– Gdzie?
– W lesie.
Wędrowne podmuchy, a może mniejszy kąt padania słońca sprawił, że pod drzewami zrobiło się chłodniej. Chłopcy poruszyli się niespokojnie.
– Na takiej małej wyspie nie może być żadnego zwierza, wężyska – wyjaśnił Ralf spokojnie. – One bywają tylko w dużych krajach, jak India albo Afryka.
Szmer i poważne skinienia głów.
– Mówi, że zwierz przyszedł po ciemku.
– No to jak mógł go zobaczyć?
Śmiech i oklaski.
– Słyszeliście? Mówi, że widział to coś po ciemku…
– Mówi, że naprawdę widział tego zwierza. Przyszedł i zniknął, a potem znowu wrócił i chciał go zjeść…
– Śniło mu się.
Śmiejąc się Ralf szukał w kręgu twarzy potwierdzenia. Starsi chłopcy zgadzali się z nim, ale u maluchów wyczuwał niepewność, która wymagała czegoś więcej niż odwoływania się do rozsądku.
– Na pewno miał koszmarne sny. Po błądzeniu wśród tych wszystkich pnączy…
Znowu poważne potakiwania, wiedzieli dobrze, co to koszmarne sny.
– Mówi, że widział tego zwierza, tego węża, i pyta, czy dziś w nocy też przyjdzie?
– Ale przecież żadnego zwierza nie ma!
– Mówi, że rano zamienił się w sznury na drzewach i zawisł wśród gałęzi. Pyta, czy dziś w nocy także przyjdzie?
– Ale przecież nie ma żadnego zwierza!
Tym razem nikt się nie roześmiał i więcej twarzy przybrało wyraz wyczekującej powagi. Ralf przejechał rękami po czuprynie i spojrzał na malucha z mieszaniną gniewu i rozbawienia.
Jack chwycił konchę.
– Ralf ma, oczywiście, rację. Żadnego węża tu nie ma. A gdyby był, to byśmy go zabili. Zapolujemy na świnie i będzie mięso dla wszystkich. I poszukamy węża…
– Ale nie ma przecież żadnego węża!
– Upewnimy się, jak będziemy polowali.
Ralf rozgniewał się i przez chwilę poczuł się bezradny. Stał wobec czegoś nieuchwytnego. W oczach, które z takim przejęciem patrzyły na niego, była powaga.
– Nie ma żadnego zwierza!
Coś, czego istnienia dotychczas nie podejrzewał, wezbrało w nim i zmusiło go do zapewnienia po raz wtóry:
– Mówię wam, że nie ma żadnego zwierza!
Zgromadzenie milczało.
Ralf znowu uniósł konchę i na myśl o tym, co teraz powie, powrócił mu humor.
– Przechodzimy teraz do najważniejszego. Długo myślałem. Myślałem, kiedy wspinaliśmy się na tę górę. – Uśmiechnął się konspiracyjnie do towarzyszy wyprawy. – I przed chwilą na plaży. O tym myślałem. Chcemy się bawić. I chcemy, żeby nas uratowano.
Gwałtowny hałas, jakim zgromadzenie wyraziło swoją aprobatę, uderzył go jak fala i Ralf zgubił wątek. Zebrał ponownie myśli.
– Chcemy być uratowani i, oczywiście, będziemy.
Zaszemrały głosy. To proste stwierdzenie, nie poparte żadnym konkretnym dowodem, tylko nowo zrodzonym autorytetem Ralfa, wznieciło radość. Musiał pomachać konchą, żeby słuchali go dalej.
– Mój ojciec jest marynarzem. Mówił mi, że na świecie nie ma już nieznanych wysp. Mówił, że Królowa ma u siebie wielką salę pełną map, a na tych mapach są wyrysowane wszystkie wyspy świata. Więc na pewno u Królowej jest też mapa i tej wyspy.
Znowu chłopcy wyrazili okrzykami radość i nadzieję.
– Prędzej czy później przypłynie po nas statek. Może nawet statek mojego taty. A więc widzicie, prędzej czy później będziemy uratowani.
Przerwał, skończywszy swój wywód. Jego słowa wzbudziły w chłopcach poczucie bezpieczeństwa. Lubili go teraz i poważali. Zaczęli klaskać spontanicznie, granitowa płyta grzmiała brawami. Ralf zaczerwienił się, spojrzał z ukosa na jawny zachwyt Prosiaczka, a potem w drugą stronę, na Jacka, który uśmiechał się głupawo i też klaskał.
Ralf pomachał konchą.
– Cisza! Czekajcie! Słuchajcie!
W zapadłym nagle milczeniu zaczął mówić dalej: -Jeszcze jedna rzecz. Możemy im pomóc, żeby nas znaleźli. Jeżeli jakiś statek będzie płynął koło wyspy, może nas nie zauważyć. Więc powinien być dym na szczycie góry. Musimy rozpalić ognisko.
– Ognisko! Palimy ognisko!
Połowa chłopców zerwała się z miejsc. Jack wrzeszczał najgłośniej. Nikt nie zważał na konchę.
– Idziemy! Za mną!
Pod palmami zaroiło się, zawrzało. Ralf też stał i krzyczał o spokój, lecz nikt go nie słyszał. Cały tłum natychmiast pociągnął w głąb wyspy i znikł za Jackiem. Poszły nawet najmniejsze szkraby gramoląc się przez gąszcza i połamane gałęzie. Jeden Prosiaczek nie opuścił Ralfa, który stał trzymając konchę w dłoni.