– Ja mam konchę – oburzył się Prosiaczek. – Dajcie mi mówić!
– Koncha nic nie znaczy tu na górze – powiedział Jack- więc możesz się zamknąć.
– Trzymam w ręku konchę.
– Połóżcie parę zielonych gałęzi – doradził Maurice. – To najlepszy sposób, żeby zrobić dym.
– Mam w ręku…
Jack odwrócił się gwałtownie.
– Zamknij się!
Prosiaczek umilkł. Ralf zabrał mu konchę i spojrzał na krąg chłopców.
– Musimy wyznaczyć specjalną grupę do pilnowania ognia. Każdej chwili może pokazać się okręt – machnął ręką ku rozciągniętej linii horyzontu – i jeśli będziemy dawali sygnały, przypłynie i zabierze nas. I jeszcze jedna rzecz. Powinniśmy ustanowić więcej praw. Tam, gdzie jest koncha, tam jest zgromadzenie. Tak samo tu, jak na dole.
Wyrazili zgodę. Prosiaczek otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale pochwycił wzrok Jacka i zamknął je z powrotem. Jack wyciągnął ręce po konchę i wstał, ostrożnie trzymając delikatny przedmiot w czarnych od sadzy dłoniach.
– Zgadzam się z Ralfem. Musimy ustanowić prawa i szanować je. Ostatecznie nie jesteśmy przecież dzikusami. Jesteśmy Anglikami, a Anglicy we wszystkim są najlepsi. Musimy więc robić to, co trzeba.
Zwrócił się do Ralfa.
– Ralf, podzielę chór – to znaczy moich myśliwych – na grupy i zajmiemy się podtrzymywaniem ognia…
Ta wielkoduszność wznieciła burzę oklasków, a Jack uśmiechnął się do chłopców i pomachał konchą, by się uciszyli.
– Teraz nie będziemy już podsycać ognia. Bo kto w nocy zauważy dym? A możemy przecież rozpalić na nowo ognisko, kiedy zechcemy. Alty, będziecie pilnowali ognia w tym tygodniu, a soprany w przyszłym…
Zgromadzenie z powagą wyraziło zgodę.
– Będziemy także trzymać straż. Gdy zobaczymy okręt – wszyscy zwrócili oczy w stronę, którą wskazywało kościste ramię – dołożymy zielonych gałęzi. Wtedy będzie więcej dymu.
Wpatrywali się pilnie w niebieski horyzont, jakby każdej chwili mogła pojawić się na nim malutka sylwetka.
Słońce na zachodzie było jak kropla płonącego złota, osuwająca się wciąż bliżej i bliżej parapetu świata. Zaraz też zdali sobie sprawę, że wieczór oznacza kres światła i ciepła.
Roger wziął konchę i spojrzał po chłopcach z ponurą miną.
– Obserwowałem morze. Okrętu ani śladu. Może nigdy nas nie uratują…
Podniósł się szmer i zaraz ucichł. Ralf odebrał konchę Rogerowi.
– Mówiłem już, że przyjadą po nas. Musimy po prostu poczekać. To wszystko.
Odważnie, z oburzeniem, Prosiaczek chwycił konchę.
– Właśnie to mówiłem! O naszych zebraniach i o tym wszystkim, a wtedy powiedzieliście, żebym się zamknął…
Głos jego wpadł w płaczliwy ton wyrzutu. Chłopcy poruszyli się, zaczęli go przekrzykiwać.
– Mówiliście, że chcecie rozpalić ognisko, i poszliście, i ułożyliście stos jak stóg siana. Jak ja coś mówię – krzyczał Prosiaczek z goryczą w głosie – każecie mi się zamknąć, ale jeżeli Jack albo Maurice, albo Simon…
Przerwał wśród ogólnej wrzawy i stał utkwiwszy spojrzenie poza nimi w nieprzyjazne zbocze góry, gdzie rósł las, w którym znaleźli suche drzewo. Potem roześmiał się tak jakoś dziwnie, te uciszyli się patrząc ze zdumieniem na błyszczące okulary.
Spojrzeli w ślad za jego wzrokiem, by odkryć powód gorzkiego śmiechu.
– I macie teraz swoje ognisko.
Tu i ówdzie, spomiędzy pnączy, które zdobiły umarłe lub umierające drzewa, wznosił się dym. Gdy tak patrzyli, u korzenia jednej z lian błysnął ogień i dym zaraz zgęstniał. Przy zwalonym drzewie zamigotały drobne płomyki i rozpełzły się na wszystkie strony, po liściach i poszyciu, mnożąc się i potęgując. Jeden z płomieni sięgnął pnia drzewa i pomknął w górę jak wiewiórka. Dym zwiększał się, sączył przez liście, przenikał na zewnątrz. Niczym na skrzydłach wiatru wiewiórka dała susa, przywarła do sąsiedniego drzewa, po czym zbiegła na dół. Pod ciemnym baldachimem listowia i dymu las ogarnęła pożoga. Płachty czarnożółtego dymu sunęły ku morzu. Widząc płomienie i niepowstrzymany pochód ognia, chłopcy wydali przenikliwy, pełen podniecenia krzyk. Jak bestia, pełznący jaguar, płomień podkradł się ku linii przypominających brzozy drzewek, które okalały zwały różowawych skał. Rzucił się na pierwsze z brzegu i na krótką chwilę ich gałęzie zaszumiały ognistymi liśćmi. Ogień przeskoczył zwinnie przerwę pomiędzy drzewami i jednym zamachem ogarnął cały rząd. Odgłosy pożaru zlały się w jedno dudnienie, które jakby trzęsło całą górą.
– Macie swoje ognisko.
Przestraszony Ralf zdał sobie sprawę, że chłopcy milkną i nieruchomieją ze zgrozy na widok żywiołu. Świadomość tego i własny strach rozwścieczyły go.
– Och, zamknij się!
– Trzymam konchę – rzekł urażony Prosiaczek. – Mam prawo mówić.
Patrzyli na niego oczami, w których nie było zainteresowania, i nastawiali uszu na dudnienie ognia. Prosiaczek spojrzał nerwowo w to piekło i przycisnął konchę do piersi.
– Teraz wszystko się pali. A to było nasze drzewo na ognisko.
Zwilżył językiem wargi.
– Nic na to nie poradzimy. Powinniśmy być ostrożniejsi. Mam stracha, że…
Jack oderwał wzrok od ognia.
– Ty masz zawsze stracha. Ty… Tłuściochu!
– Ja trzymam konchę – powiedział Prosiaczek chłodno,
Zwrócił się do Ralfa: – Trzymam w ręku konchę, widzisz, Ralf?
Ralf niechętnie odwrócił się od wspaniałego, groźnego widoku.
– Co to?
– Koncha. Mam prawo mówić.
Bliźniacy zachichotali.
– Chcieliśmy dymu…
– A teraz patrzcie!…
Całun dymu ciągnął się milami. Wszyscy chłopcy z wyjątkiem Prosiaczka zaczęli chichotać i wkrótce chichot przemienił się w grzmiący śmiech.
Prosiaczek zdenerwował się.
– Ja mam konchę! Słuchajcie! Powinniśmy byli w pierwszym rzędzie zbudować szałasy nad brzegiem. Tam, na dole, było w nocy dużo cieplej. Ale wystarczyło, żeby Ralf powiedział „ognisko”, a zaraz polecieliście z wrzaskiem i wyciem na górę. Jak banda dzieciaków!
Teraz już słuchali tej tyrady.
– Chcecie się uratować, a nie robicie najważniejszych rzeczy i nie zachowujecie się jak należy.
Zdjął okulary i chciał odłożyć konchę, ale rozmyślił się na widok rąk kilku starszych chłopców wyciągniętych w jej stronę. Wsunął muszlę pod pachę i z powrotem kucnął na skale.
– Potem przyleźliście tutaj i zrobiliście ognisko, które jest zupełnie do niczego. A teraz podpaliliście wyspę. Ładnie będziemy wyglądali, jak cała wyspa pójdzie z dymem. Będziemy jedli pieczone owoce i pieczoną wieprzowinę. W tym nie ma nic śmiesznego! Wybraliście Ralfa na wodza i nie dajecie mu czasu do namysłu. A jak tylko coś powie, to zaraz lecicie, jak, jak…
Przerwał, żeby zaczerpnąć tchu; słychać było pomruk ognia.
– To jeszcze nie wszystko. Chodzi o dzieci. O maluchów.
Kto na nich zwrócił uwagę? Kto wie, ilu ich jest?
Ralf zrobił nagle krok naprzód.
– Ty. Kazałem ci zrobić listę!
– W jaki sposób – wrzasnął Prosiaczek z oburzeniem – sam jeden? Posiedzieli parę minut, potem jedni poszli się kąpać, a drudzy do lasu. Porozłazili się na wszystkie strony. Co ja mogłem zrobić?
Ralf zwilżył pobladłe wargi.
– Więc nie wiesz, ilu nas powinno być?
– A jak miałem ich policzyć, kiedy biegali jak mrówki. A potem, jak wyście trzej wrócili, ledwie powiedziałeś o ognisku, wszyscy zerwali się i pobiegli, i nie miałem czasu.
– Dość! – przerwał mu Ralf ostro i wyrwał konchę. – Nie policzyłeś i tyle.
– …potem ukradliście mi okulary…
– Zamknij się! – wrzasnął Jack.