Выбрать главу

– Teraz zaczynam rozumieć. Czy możesz załatwić kogoś, kto to powie, a następnie zapisać wszystko?

– Nie ma sprawy, skarbie. Faceci z FBI powiedzą, co tylko będę chciała. W Bostonie są dwaj socjologowie zajmujący się wielokrotnymi mordercami. Rozmawiałam z nimi już wcześniej. Strasznie im się spodobał postulat McGee. Reasumując, jeśli popracuję do późna, powinno się to ukazać najprawdopodobniej pojutrze.

– Wspaniale – stwierdził Cowart.

– Ale, Matty, odniesie to lepszy skutek, gdybyś równocześnie puścił coś swojego. Na przykład artykulik o tym, kto zabił tych dwoje staruszków w Keys.

– Ciągle nad tym pracuję.

– Postaraj się jak najlepiej. To jedyna niewiadoma, jaka pozostała tam do rozwiązania, Matty. Wszyscy chcą poznać prawdę.

– Rozumiem.

– Zaczynają się niecierpliwić w dziale miejskim. Chcą zaprzęgnąć do działania naszą rozsławioną na całym świecie, wspaniałą, i tylko czasami niekompletną drużynę.

– Oni nie mogą się nawet domyślać…

– Wiem, Matty, ale niektórzy ludzie powiadają, że jesteś zdołowany.

– Nie jestem.

– Tylko cię ostrzegam. Sądziłam, że będziesz ciekaw, co ludzie gadają za twoimi plecami. A ten artykuł w „The St. Pete Times” wcale ci nie pomógł. Nie sprzyja ci również fakt, iż nikt nie ma pojęcia, gdzie przebywasz przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu. Boże, redaktor miejski musiał okłamać tę detektyw z Monroe, gdy któregoś ranka szukała cię tutaj.

– Shaeffer?

– To ładna kobitka o oczach, które wyrażały, że wolałaby cię przypiekać nadzianego na szpikulec od rożna, niż rozmawiać z tobą.

– Tak, to niewątpliwie ona.

– A więc przyszła tutaj i znalazła na ciebie jakiegoś haka.

– W porządku. Rozumiem.

– Słuchaj, zostaw to. Dowiedz się, kto załatwił tych staruszków. Może wygrasz następną dużą sprawę, co?

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

– Chyba nie ma nic złego w fantazjowaniu?

– Raczej nie.

Odwiesił słuchawkę, mrucząc jakieś przekleństwa pod nosem, choć nie wiedział dokładnie, kogo lub co przeklinał. Zaczął wykręcać numer do redaktora miejskiego, lecz przerwał po chwili. Co mógł mu powiedzieć? Wtedy właśnie usłyszał hałas przy drzwiach, podniósł wzrok i ujrzał Bruce’a Wilcoxa. Detektyw wydawał się nienaturalnie blady.

– Gdzie jest Tanny? – spytał – Gdzieś się tu kręci w pobliżu. Wyszedł i kazał mi tu czekać. Myślałem, że ciebie szuka. Dowiedziałeś się czegoś?

Wilcox potrząsnął głową zrezygnowany.

– Nie mogę uwierzyć, że to spieprzyłem – odparł.

– Czy w laboratorium coś znaleźli?

– Po prostu nie mieści mi się w głowie, że nie sprawdziłem wtedy tego cholernego kibla. – Wilcox rzucił na biurko kilka kartek papieru. – Nie musisz ich czytać – powiedział. – Na dżinsach, koszuli i dywaniku z samochodu znaleźli coś, co przypomina ślady krwi. Na miłość boską! Coś co przypomina. A sprawdzali to pod mikroskopem. Wszystko uległo zniszczeniu, tak że nie można tam niczego dojrzeć. Trzy lata w gnoju, szlamie, brudzie i odpadkach. Zostało cholernie mało. Patrzyłem, jak technik rozpostarł koszulę i rozpadła mu się prawie w rękach, kiedy zaczął manipulować przy niej pincetą. Podsumowując: żadnej rzeczy, która może być uznana za rozstrzygającą. Teraz chcą to wszystko przesłać do lepszego laboratorium w Tallahassee, ale kto wie, co tamci znajdą. Technik raczej nie był optymistycznie nastawiony co do wyników badań.

Wilcox przerwał i wziął długi, głęboki oddech.

– Oczywiście i ty, i ja wiemy, czemu te rzeczy tam się znalazły. W takiej sytuacji jednak nie możemy oświadczyć, że są jakimś dowodem. Do diabła! Gdybym je znalazł trzy lata temu, kiedy wszystkie ślady były jeszcze świeże, rozumiesz, rozpuszczają to gówno razem z całym brudem dookoła i pozostaje krew. – Spojrzał na Cowarta. – Krew Joanie Shriver. A teraz to jedynie kilka kawałków zniszczonych ciuchów. Cholera!

Detektyw zaczął miotać się po pokoju.

– Nie mogę uwierzyć, jak bardzo spieprzyłem tą sprawę – powtórzył. – Spieprzyłem. Spieprzyłem. Spieprzyłem. Moją pierwszą cholernie ważną sprawę.

Zaciskał kurczowo pięści. Cowart zauważył, jak mięśnie detektywa poruszają się pod cienką koszulą. Zapaśnik przed walką.

Tanny Brown siedział przy biurku w dopiero co opustoszałym biurze, wykręcając systematycznie numery telefonów. Drzwi były zamknięte, a tuż przed nim leżał żółty, oficjalny bloczek na notatki i osobista książeczka z adresami. Wykręcił czwarty z rzędu numer oczekując cierpliwie, aż ktoś podniesie słuchawkę.

– Policja Eatonville.

– Poproszę z kapitanem Luciousem Harrisem. Mówi porucznik Theodore Brown.

Czekał cierpliwie i po chwili w słuchawce rozległ się tubalny głos:

– To ty, Tanny?

– Cześć, Lukę.

– No tak. Dawno się nie słyszeliśmy. Co słychać?

– Raz lepiej, raz gorzej. A u ciebie?

– Ech, do diabła, Życie to nie bajka, ale nie jest również takie okropne, więc myślę, że nie mogę narzekać.

Brown wyobraził sobie potężną postać kolegi po drugiej stronie linii. Na pewno jest w mundurze, zbyt ciasnym na jego potężnie umięśnionym cielsku, szczególnie przy szyi. Odnosiło się wrażenie, że głowa kapitana policji spoczywa na białym krochmalonym kołnierzyku ozdobionym złotymi insygniami. Lucious Harris był niezwykle łagodny i pogodny, a wyglądał, jakby życie wydawało mu się wielką ucztą. Tanny zawsze lubił rozmawiać z kapitanem, ponieważ bez względu na to jak zły wydawał się świat dookoła, wielki mężczyzna pozostawał pełen entuzjazmu i optymizmu. Tym razem jednak Tanny nie dzwonił, żeby pogawędzić sobie z przyjacielem.

– Jak sprawy w Eatonville? – spytał.

– Wiesz, Tanny, faktycznie stajemy się czymś w rodzaju turystycznej pułapki. Ludzie ściągają tu, ponieważ zwróciliśmy na siebie uwagę tą próżną panią Hurston. Co prawda nie mamy zamiaru konkurować z Disney World czy Key West, ale fajnie jest tu wpaść.

Brown spróbował wyobrazić sobie Eatonville. Jego przyjaciel dorastał tam i rytmy tego miejsca eksplodowały w jego głosie. Było to niewielkie miasteczko, w którym panował osobliwy porządek. Prawie wszyscy mieszkańcy mieli czarny kolor skóry. Miejscowość zyskała nieco rozgłosu dzięki pisarstwu Żary Neale Hurston, będącej najznamienitszą osobistością Eatonville. Mimo to Eatonville pozostawało małym miasteczkiem dla czarnych, rządzonym przez czarnych.

Po krótkim milczeniu Lucious Harris powiedział:

– Przestałeś do mnie dzwonić. Teraz trudno nas nawet nazwać przyjaciółmi. Oczywiście zauważyłem, że zyskałeś sporo rozgłosu, lecz nie takiego o jaki zwykle się zabiega.

– To prawda.

– Teraz mija trochę czasu, a ty dzwonisz, ale nie będziesz chyba gadał o tym, dlaczego tyle czasu nie dawałeś znaku. I nie będziesz chyba gadał o niczym innym jak o czymś specjalnym, co?

– Trafiłeś w sedno, Lukę. Pomyślałem, że może będziesz potrafił mi pomóc.